Praca organiczna to piękna praca. Nie wszyscy z nas pamiętają pozytywizm, kto by tam pamiętał, co przeżył 130 lat temu. Ale niektórzy pamiętają, jak klasa robotnicza musiała uczęszczać na spektakle lub na seanse kina moralnego niepokoju. Niektórzy może widzieli film Chudy i inni, gdzie pokazano właśnie taką orgię kultury robotniczej – teatr dla mas (bez idealizowania, ale też bez kpiny, po prostu realistycznie). Jeszcze inny obraz zjawiska można znaleźć np. w powieści L jak Lucy, gdzie niejaki Pryszczyk (lotnik, a przed wojną mechanik samochodowy w Warszawie) trafia do teatru na Jezioro łabędzie. Jego streszczenie „po warszawsku” stylizowane przez Meissnera do dzisiaj mnie doprowadza do śmiechu. Pryszczyk zrozumiał treść przedstawienia, ale po swojemu.
„(...) królowa tego hrabiego bajtluje, raz chce, raz nie chce – wiadomo, jak każda baba, a on straśnie w niej gustuje, bo faktycznie przystojna broneta była”.
No kto tak teraz mówi? Przystojna broneta. Ale ja tu cytuję książkę, a u nas książek się nie czyta. Gdzie się podziała ta cała praca organiczna? Gdzie ci wszyscy mechanicy samochodowi, murarze, spawacze zaczytujący się Szekspirem? No niech będzie – Meissnerem? I naturalnie Xsięgami pielgrzymstwa i narodu polskiego?
Holendrzy czytają więcej niż Polacy. Da się to zmierzyć używając jednego z algorytmów statystycznych. Według innego algorytmu Czesi czytają więcej niż Polacy. Jeszcze inny algorytm prowadzi do jasnego wyniku: Amerykanie czytają... więcej niż Polacy. Podobno statystyki da się tak długo dopasowywać pod względem doboru metod badawczych, że w końcu okazuje się, że Polacy czytają najmniej na świecie. To, że jadąc autobusem, kolejką SKM czy pospiesznym do Lublina widzę co czwartą osobę z książką, nie ma żadnego znaczenia. Oni tylko trzymają książki, bo książka to, jak wiadomo, najlepszy podryw. Te długonogie nimfy z talią osy czytają, ponieważ ich wąsaty facet gasząc peta w resztkach kaszanki i gładząc się po trzymetrowym brzuchu orzekł, że jak nie będą czytać, to z żadną z nich nie pójdzie do łóżka. Była taka kampania robiona przez społeczniaków i – jak widać – działa.
Istnieje obiegowa opinia, że Polacy nie mają kiedy czytać, bo piszą. Niestety, dotyczy to tylko poetów i to też nie wszystkich (śladowa mniejszość nie tylko pisze, ale też, niestety, czyta, co komplikuje statystyki). Są też tacy, co ani nie piszą, ani nie czytają. Socjalizm zafundował nam likwidację analfabetyzmu, ale „bunt mas” nigdy nie doprowadził do awansu intelektualnego mas, stąd ich „piśmienność” nie gwarantuje ich „czytności”. Zresztą, skoro jesteśmy narodem poetów, narodem wybranym, narodem bohaterskim, narodem szczególnie naznaczonym i narodem wybitnie utalentowanym, to sami jesteśmy książką, wielką i mądrą, a książki, jak wiadomo, nie czytają książek.
To jednak też nie wyjaśnia sprawy. Przechadzam się bowiem po mojej pięknej Rumi, wśród prawdziwych mas, już nie tylko robotniczych, ale i bezrobotnych, i co widzę? Widzę, że praca organiczna owocuje. Młodzież zamiast współczesnej formy „ty skurwysynu” używa „ty skurwysynie”. Skąd to mają? Być może z wiersza Pantofelek Andrzeja Bursy, gdzie ten śliczny archaizm funkcjonuje na prawach ówczesnej normy. A jak wyjaśnić (jeśli nie pracą organiczną) znamienny fakt, że z każdej rumskiej mordowni, nawet z knajp o statusie bliższym melinie niż kawiarni, słychać gorące dyskusje o twórczości Jerzego Pilcha? Co prawda ktoś mógłby zwalić ten renesans czytelnictwa na popularność filmu Smarzowskiego, ale słyszałem wyraźnie – padało nazwisko Pilch! To z pewnością efekty wieloletniej pracy organicznej, niekiedy z prawdziwym poświęceniem organizmu. Społeczniacy działają.
La grande finale dopadło mnie jednak nie dalej niż we własnym bloku. To mały, czteropiętrowy blok, zbudowany jako hotel dla pielęgniarek czy dla budowlańców stawiających „Wielką Rumię”, że tak sparafrazuję odwieczną nowomowę imperialistów i zdobywców. Blokowisko nasze jest okolicą o mętnym charakterze, szczyną i piwem płynącą, metropolis kotów i pajęczaków, centrum małomiasteczkowych festynów, gdzie toczy się całoroczna wojna postu z karnawałem, przy czym jeden i drugi mają charakter umowny. Idę więc obok mojego bloku, a w jednej z niedomkniętych klatek schodowych stoi legenda osiedla – całodobowy opój, zwany przez ekspedientki „Dziadkiem” i rozmawia z innym, mocno wstawionym, równie legendarnym opojem bez ksywy. I co mówi Dziadek, a właściwie – co krzyczy? Krzyczy, że pisze kronikę naszego bloku. Kronikę naszego bloku!
W tej sytuacji nie mogę nie wierzyć w sens pracy organicznej. Nikt już nie odbierze mi nadziei, nawet autor napisu na zdjęciu powyżej. Nawet on. A ostatecznie – ponieważ sam czuję się społeczniakiem – to wcale nie musi być zła wróżba. Pozostaje mi wierzyć, że autorką tego napisu na ścianie w moim bloku jest jakaś „przystojna broneta” i że kiedyś zrealizuje swoją groźbę.
A tak na marginesie – polecam kanał Społeczniak TV. Dużo pracy społecznej:
Sławomir Płatek
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.