W cieniu tragedii – Jeanne Hébuterne
Tę część życia krótkiego, zaledwie dwudziestojednoletniego życia francuskiej artystki znają wszyscy. Niewiele osób pamięta jednak, że chociaż nigdy nie dorównała sławą swojemu ukochanemu, a jej przedwczesna śmierć sprawiła, że jej talent nie mógł w p...
O tym jak startować w konkursach poetyckich
×

Wiadomość

Failed loading XML...

Steve McQueen ponownie sięgnął po temat ciężki, jednak tym razem znacznie bardziej eksploatowany. Czy można obecnie stworzyć film traktujący o ucisku czarnoskórych, nie sięgając po magiczne dopalacze umowności (Quentin Tarantino), oraz obywając się bez oskarżycielskiego tonu (Spike Lee)? Okazuje się, że tak. Ekranizacja autobiograficznej powieści Solomona Northupa to kino śmiertelnie poważne i wyczerpujące emocjonalnie. Na szczęście gdzieś pomiędzy całym tym patosem i cierpieniem czarnej społeczności czai się iskierka nadziei. Iskierka, która motywuje, tworzy niezbędny kontrast oraz stanowi cienką linię pomiędzy wywoływaniem emocji u widza a znęcaniem się nad nim.

Pomimo sugestywności materiału źródłowego, reżyser, wraz ze swoim zespołem, potraktował to dzieło pieczołowicie, dopracowując sprawy techniczne niemal do perfekcji. Nie ma tu miejsca na usprawiedliwianie niekompetencji przekazem. Ujęcia – długie, nieznośne i piękne zarazem – bywają druzgocące (scena ze stryczkiem prawdopodobnie przejdzie do klasyki kina). Nie ma tu miejsca na comic relief, natomiast otrzymamy szczyptę czarnego humoru w postaci fantastycznego epizodu Paula Dano, śpiewającego piosenkę o największym złudzeniu więźniów - nadziei. Wisielczy humor przeraża, a wesoła, kpiąca melodyjka, taktowana rytmicznymi klaśnięciami niewolników, chwyta widza za serce i nie chce puścić.

Największe wrażenie robią te momenty, które – jak w dobrym horrorze – przerażają nas nie tym, co widzimy, a tym, co może się stać. Wyjątkowo brutalna scena batożenia, choć potrzebna, pozostawia lekki niesmak. Nietrudno jednak wskazać tutaj powód, dla którego się pojawiła. Patrz, zdaje się mówić McQueen do widza, chwytając go za twarz i siłą kierując jego spojrzenie w stronę ekranu. Patrz i nie odwracaj oczu od cierpienia. Musisz to widzieć, bo inaczej zapomnisz. Cóż, na pewno nie zapomnimy.

Oczywiście "Zniewolony" to również wielki popis aktorskiej śmietanki. Fassbender przeraża, każąc jednocześnie sobie współczuć. Wykreowana przez niego postać to obrzydliwy rasista, ale także człowiek zagubiony, zakochany do szaleństwa (dosłownie i w przenośni) w przedstawicielce gatunku – jego zdaniem – niższego. Paul Giamatti nakreślił postać bardziej jednowymiarową, jednak nie mniej atrakcyjną dla widza. Również tytułowy zniewolony, Chiwetel Ejiofor, skutecznie przykuwa naszą uwagę, a jego minimalistyczna mimika oraz wyrazista gra głosem bezbłędnie ukazują przedstawiciela wyższych sfer sprowadzonego do roli zwierzęcia. Tę plejadę mistrzów charyzmy ucina niestety Brad Pitt, który pomimo wielkich starań, nie może uwiarygodnić postaci, która wydaje się być wrzucona do filmu z wyrachowania, jak gdyby reżyser chciał z góry wytłumaczyć wszystkim: Tak, wiem, nie wszyscy biali byli w tamtych czasach demonami.

Ostatecznie otrzymujemy przejmujące widowisko, które nie jest lekkie, łatwe i przyjemne w odbiorze. I słusznie, bo warto czasami się pomęczyć, by móc spojrzeć nieco dalej niż na czubek własnego nosa. Banał? Być może, ale pamiętajmy, że banały biorą się z prawdy, a tej nigdy dość.


Piotr Zdziarstek

Tytuł: Zniewolony / 12 Years a Slave (2013)
Reżyseria: Steve McQueen
Scenariusz: John Ridley
Muzyka: Hans Zimmer

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.