Powstanie Styczniowe – dwa powody, dla których nie da o sobie zapomnieć

 

Pytanie o znaczenie Powstania Styczniowego jest dla mnie pytaniem fundamentalnym. W moim odczuciu od tego momentu zaczyna się taka Polska, jaką znamy obecnie. Bezradna, kulejąca, nie potrafiąca oderwać się od epoki romantyzmu, który w innych częściach Europy skończył się zgodnie z podręcznikowymi datami.

Powstanie Styczniowe utrwaliło w polskiej świadomości mit i postawę gloria victis. To była gigantyczna trauma, trzeba było sobie z nią jakoś poradzić. Potem gloria victis weszła w nawyk. Efektem tego są nie tylko histeryzujące happeningi katastrofistów smoleńskich. Jest to ogólna postawa, w której dopuszcza się usprawiedliwienie porażki. To pierwszy stopień – promowanie „zwycięstwa moralnego” jako najważniejszego rodzaju triumfu. Oczywiście moralność jest czynnikiem zewnętrznym. Jest to wprowadzenie jakiegoś ponadnarodowego arbitra do gry. Wiadomo, że władzę ma właśnie arbiter i każdy dąży do zajęcia tej pozycji (obecnie arbitrem w skali świata jest USA). W najlepszych czasach Polska występowała na pozycji arbitra. W idei „zwycięstwa moralnego” dobrowolnie stawiamy się w pozycji osądzanego, a nie osądzającego – nawet jeśli faktycznie zwycięscy, to wciąż podlegli. O osąd zwraca się lennik do seniora. Senior zwycięża faktycznie (w ten sposób staje się seniorem), lennik – moralnie (lub przegrywa). Dlatego tak bardzo dziwi mnie apelowanie do Ameryki o osąd w sprawach katastrofy smoleńskiej, bo apelujący, mimo że są patriotami, obniżają tym gestem rangę Polski. Spełniają natomiast warunek gloria victis, do którego potrzebna jest najpierw słabość, a następnie porażka. Od Powstania Styczniowego wlecze się za nami właśnie kompleks słabości i zależności od zewnętrznych mocarstw, układów sił, kaprysów arbitrów. I poczucie, że innego zwycięstwa niż moralne nie potrafimy odnieść.

Mało tego. Jak już kiedyś pisałem, patologiczna wersja tej przypadłości (drugi stopień) wręcz każe szukać przegranej, która przez ostatnich 150 lat stała się stanem swojskim, znanym implikującym pożądaną gloria victis.

Drugim skutkiem Powstania Styczniowego jest zaszczepiony w mentalnym genotypie (czyli przekazywany przez pokolenia) lęk przed Europą. Polska była zawsze państwem wielonarodowym i kosmopolitycznym. Zawsze przenikanym przez nieprzeliczone wpływy zewnętrzne. Dzięki temu byliśmy jednym z pierwszych punktów, w których zakorzenił się renesans, w okresie baroku, oświecenia i romantyzmu znaleźliśmy się cywilizacyjnie i kulturowo w absolutnej czołówce Europy, chwilami nawet na prowadzeniu. Nie tracąc narodowego charakteru Polacy przyjmowali „nowinki” i promieniowali swoimi pomysłami – lepszymi i gorszymi. Ta dynamika znikła gwałtownie (choć nie bez śladu) dopiero po Powstaniu Styczniowym i wróciła tylko raz, na chwilę – w latach 60. XX w. Przeważa strach przed zdominowaniem przez obce kultury – zresztą osadzony w realiach – bo takie zdominowanie miało miejsce właśnie po Powstaniu, później szerzej, na terenie zaborów pruskiego i rosyjskiego, następnie pod niemiecką okupacją i w końcu – w latach stalinizmu i bierutyzmu. Kompleks jest silny. Jeśli eurosceptycyzm ma pewne realne podstawy, to nie te realia decydują o polskim poczuciu zagrożenia. To poczucie bierze się z pobudek irracjonalnych, podsycanych kompleksem zdominowania przez obce kultury. Paneuropa nie jest całkiem zdrowym pomysłem, owszem, ale dyskusja na ten temat toczy się w tonie emocjonalnym, przesiąknięta jest strachem zakorzenionym właśnie w kompleksie Powstania Styczniowego.

Stąd właśnie postulaty ochrony polskiej kultury zwykle odwołują się do reaktywowania kultury romantycznej, kwitnącej bezpośrednio przed owym powstaniem (streszcza je i ogniskuje sławny zarzut o „brak wierzby” u Szymborskiej, wygłoszony przez posłankę Krystynę Pawłowicz). To podobny rodzaj lęku, jak ten, który prowokuje pozycję embrionalną u dorosłych ludzi w chwilach zagrożenia. Romantyzm jest ostatnim bezpiecznym punktem, w którym czujemy się zakotwiczeni, stąd chcemy do tego ciepłego łona wrócić, budując skansen, idylliczny, pełen wierzb i jabłoni, z babcią, dziadkiem, zapachem ciasta i mazurkami Szopena. Piszę „my”, bo i mnie tego strachu uczono, przekazano mi genotyp romantyczny. Ciążenie ku awangardzie było dla mnie wysiłkiem tak samo świadomym i trudnym, jak ciążenie ku awangardzie całej polskiej sztuki w okresie międzywojennym. Zresztą awangardyści byli wówczas tak samo „atakowani wierzbą”, jak obecnie, mierzą się z tym jednostki (jak choćby ja) i pokolenia.

Ciążenie ku romantyzmowi jak dotąd chyba nie zostało trwale przełamane żadnym ciekawym zjawiskiem. Najnowsza twórczość poetycka (to śledzę akurat najpilniej) serwuje próby zmagań z narodowymi przypadłościami. Pozorne dwa bieguny tej sfery (myślę tu o wierszach Wojciecha Wencla i Konrada Góry) mają jeden wspólny „równik” na którym się spotykają: reanimują stereotypowe myślenie, odkopują te same archetypy. Zmienia się język, nie zmienia wyraz – a więc nie dzieje się to, co według niektórych powinno być bezpośrednim skutkiem pracy nad językiem – nowa wartość. Świadczy to z jednej strony o tym, że próbujemy jakoś ten romantyzm zagospodarować, z drugiej – że wciąż nie umiemy.

Finalnym problemem, który prawdopodobnie się wyłoni za jakiś czas jest właśnie to – jak zagospodarować ów romantyczny genotyp, kiedy już przestanie być dominującym i z czego budować nową kulturę, która ma zerwaną więź historyczną z Polską sprzed 1863. Bo nie ulega wątpliwości, że mentalnie jesteśmy inni od tych, którzy wywołali owo powstanie, zbyt dużo czasu upłynęło i zbyt wiele spalono mostów, wsi i miast, zbyt wielu wyrżnięto ludzi. A także – nie ulega wątpliwości – że romantyzm poza kompleksem jest dla nas cechą poniekąd naturalną, polska romantyczność, choć obłożona balastem zaborów, była po prostu bez porównania piękniejsza i bardziej naturalna od upozowanej, płytkiej i kiczowatej niemieckiej. Możemy więc nie znać historii, a i tak w pewien sposób będziemy ją kontynuować – oby ciekawie i twórczo. Bo nawet, gdybyśmy wszyscy zgodzili się, że wracamy przed 1863 rok, to się po prostu nie uda. Tej Polski i tych Polaków już nie ma, jesteśmy zbyt inni i zbyt progresywni.