Rok 1989 był dla mnie ważnym rokiem. Skomasowały mi się sprawy osobiste – kończyłem szkołę podstawową, miałem pierwszą dziewczynę, z którą „chodziłem”, zmieniał mi się gust, odkrywałem świat – wiadomo, jak to 15-latek. Do tego zmienił się ustrój Polski. Przez lata lansowano Okrągły Stół jako sukces, podobnie – bezkrwawy przewrót, podobnie pierwszeństwo wśród krajów demokracji ludowej, które spod owej demokracji ludowej uciekły. Byłem dumny i jakoś tam ciągle jestem, chociaż mój udział, umówmy się szczerze – był żaden. Chodziło raczej o poczucie wspólnoty z tym niezwykłym narodem Polaków, ludzi odważnych i zwycięskich.
Okrągły Stół i przewrót ustrojowy doskonale nadawały się na mit założycielski nowej Polski. Fakt, że nowa Polska działa wadliwie, trudno się też temu dziwić – rzeź inteligencji w czasie wojny, stalinizm po wojnie, w końcu bieda i zepsucie socjalizmu. To wszystko wlecze się za nami gospodarczo i mentalnie do dziś. Nie można jednak mówić, że rok 89 był klęską. Zwłaszcza, że w pertraktacjach uczestniczyli wszyscy, którzy później – i do dziś – umniejszają rangę tamtej transformacji.
Wychowano mnie przez pierwszych 16 lat w zupełnie innej konwencji. Mitem założycielskim nowej Polski był 8 maja 1945. Pokonanie Niemiec w II wojnie światowej. Wkroczenie Polaków do Berlina, biało-czerwona flaga na ruinach faszystowskich. I proszę nie zamydlać, że to było przejście spod jednej okupacji pod drugą. W latach 60. wydaliśmy w Polsce pod tą „okupacją” wybitnych w skali światowej, polskich reżyserów, pisarzy, kompozytorów, jazzmenów, nie wchodząc w szczegóły – ten mit już nie działa. Był „komunistyczny”. Potrzebujemy nowego. Zamiast 8 maja – co mamy? Nic.
Niektórzy z uczestników Okrągłego Stołu, pomimo, że sami przy nim siedzieli, nazywają go zdradą. Dlaczego? Chyba nie tylko dlatego, że uzgodniono tzw. grubą kreskę (nie rozliczono w pełni przestępstw okresu socjalizmu), bardziej chodzi chyba o coś innego. O sam fakt bycia zdradzonym. Jest niektórym szalenie potrzebny. Do czego?
Niezależnie, czy faktycznie była zdrada czy nie było – jest okazja do zemsty i rozliczeń. Chyba na pierwszym miejscu jest tu potrzeba bycia skrzywdzonym jako pretekst do odwetu. Dlatego w każdym sukcesie te osobniki szukają zdrady, w każdym postępie – podstępu. Jak to? Tak zwyczajnie – udało się? Żadnego noża w plecy? Żadnej zdrady o świcie? Żadnego rozbioru? Nie potrafią się odnaleźć w świecie, w którym po prostu się zwycięża i idzie do przodu, każde zwycięstwo służy tylko temu, żeby móc rozliczyć tych, z którymi wcześniej przegrali, a potem znowu bohatersko zginąć.
Oczywiście doszukiwanie się klęski w zwycięstwie jest dość skomplikowane i ryzykowne. Łatwiej jest znaleźć prawdziwą porażkę, jako motor działań, pretekst do wszelkiej aktywności. Dlatego właśnie mitem założycielskim takich środowisk przez jakiś czas był stan wojenny. Moment, w którym definitywnie przegrali jest dla nich ważniejszy niż wszystkie zwycięstwa razem wzięte. Im większa klęska, tym większe prawo do zemsty, rewanżu, poczucia krzywdy, odegrania się. Dlatego właśnie tak bardzo interesują ich przegrane i w jakiś sposób do nich dążą – świadomie lub nie. Być może działa to na zasadzie samospełniającego proroctwa. Głęboka potrzeba klęski, za którą później można się będzie mścić może faktycznie owe klęski sprowadzać. To prowadzi do jeszcze jednej ciekawej konkluzji.
Ci sami ludzie, którzy swoim mitem założycielskim chcieli uczynić stan wojenny, próbują teraz zrobić to samo z katastrofą smoleńską. A więc znowu porażka, znowu punktem wyjścia staje się potrzeba rozliczeń, zemsty, epatowanie cierpieniem i krzywdą. Jednak patrząc na zachowania braci Kaczyńskich przez ostatnie lata, można bez trudu wychwycić wiele punktów, w których sami się prosili o przegraną. Permanentne wystawianie się na odstrzał w polityce, zrażanie do siebie ludzi, zdradzanie koalicjantów (co doprowadziło do dymisji rządu PiS), ciągłe pokazywanie się w mediach z najgorszej strony, gafy popełniane hurtowo, zrobienie sobie wrogów w dyplomacji całego świata, dwukrotne skandaliczne zachowanie w Gruzji – widać jak na dłoni, że Kaczyńscy po prostu dążą do katastrofy. I prędzej czy później jakaś katastrofa musiała się wydarzyć, bo katastrofa jest im potrzebna jak powietrze. Nie sukces, bynajmniej. Jeśli kiedyś żyjący Kaczyński przejmie władzę, wykorzysta to do zrobienia po raz kolejny z siebie ofiary.
Stan wojenny to tylko jeden z epizodów, blednący zresztą, bo już niepotrzebny. Jest katastrofa smoleńska. Życie od porażki do porażki. Smutne.