Zła jakość

 

Jeśli szczekanie psa w pierwszym utworze nie brzmi, jakby dobiegało zza okna, to znaczy, że twoje głośniki źle działają – rzekł Roger Waters. Cytuję z pamięci, nie mam pod ręką źródła i możliwe, że cytuję niedokładnie. Co będzie jeśli trochę zniekształciłem cytat? Potępienie? A może… po włączeniu płyty pies zacznie szczekać w innym miejscu niż poprzednio?

Od lat toczą się permanentne spory audiofilów z nie-audiofilami. Na początek zadeklaruję się, żeby było wiadomo do czego zmierzam, a potem spróbuję uzasadnić. Bardzo lubię, jeśli muzyka brzmi tak dobrze, jak tylko może brzmieć. Dążę do tego, to mi podnosi przyjemność. Im lepsza jakość, tym jestem szczęśliwszy. Jednak jestem też bardzo daleki od toku myślenia ludzi, którzy „nie słuchają muzyki, tylko sprzętu”, jak mówi obiegowa mądrość. Toleruję straty brzmienia, dopóki nie powodują, że mam problem ze usłyszeniem, jaki właściwie przekaz miał twórca lub wykonawca. Uważam też, że jeśli ktoś nie może słuchać muzyki, dopóki nie ma „doskonałego” brzmienia, jest to objawem kompulsywnego perfekcjonizmu, a przy tym szczególnym rodzajem głuchoty estetycznej. Tak, maniakalni audiofile są często… głusi, pomimo świetnego słuchu. Więc zamiast dobrego kontaktu z muzyką pojawia się proteza – jakość odtworzenia.

Mam jeszcze gdzieś w archiwum czarną płytę z Brahmsem pod dyrekcją Furtwanglera. Lata 40. Mam też wykonanie Das Wohltemperiete Klavier Bacha przez Światosława Richtera (wczesne lata 70.). Jakościowo, studyjnie, jedno i drugie brzmi słabo, należałoby wedle filozofii niektórych autorytetów wyrzucić na śmieci. Podobnie pewnie, jak malowidła w Lascaux, bo ani ich dobrze nie widać (jaskinia), ani barwniki nie były tak doskonale dobrane, jak współcześnie i, co za tym idzie, nie dało się pewnych „niezbędnych” efektów uzyskać. To może remaster tych malowideł?

Wyobraźmy sobie zły sprzęt, który popsuje współcześnie nagranego Brahmsa i dobry sprzęt, który idealnie odtworzy słabą kopię z lat 40. I że w efekcie będą brzmiały tak samo. Uczciwie należałoby albo oba odrzucić, albo obu słuchać. W pierwszym wypadku pozbywamy się z historii muzyki genialnej interpretacji Furtwanglera, w drugim wypadku trzeba odrzucić ortodoksyjne audiofilstwo.

Na marginesie – freski z Lascaux mają wartość nie tylko zabytkową, ale i artystyczną, którą zauważa się bez większego problemu pomimo „złej jakości”.

Podobnie, wiele klasycznych już dziś płyt muzyki „rozrywkowej” pozostawia wiele do życzenia. Foxtrot Genesis jest nagrany według dzisiejszych kategorii – po amatorsku. Wszystkie albumy Led Zeppelin są „skopane”, nagrywano je w nieprzystosowanych pomieszczeniach, na słabym sprzęcie, a skrzypienie stopy w perkusji podczas Since i’ve Been Loving You przeszło już do anegdoty. Które głośniki są lepsze? Te, w których słychać ową wadę – skrzypienie, czy te, które na tyle zniekszałcą, żeby ją wyeliminować? Mamy paradoks i to potrójny: dobry sprzęt wyeksponuje złą grę, która właśnie dzięki swoim wadom jest wyjątkowo dobra. Pozdrawiam audiofilów.

To się zdarza niestety również w nowszych wydawnictwach. Rocka Rolla Judas Priest brzmi źle, Vapor Trails Rush ma spaprany mastering, chociaż moim zdaniem ta niezamierzona wada paradoksalnie obróciła się na korzyść płyty. 13-th Star Fisha, podobnie jak Jeff i You Had it Coming Jeffa Becka są tak spłaszczone, że nawet mi, mającemu sporą tolerancję dla wad brzmienia, mocno to przeszkadza. Szkoda, bo to doskonałe albumy. Źle też brzmią ostatnie płyty Deep Purple, inna sprawa, że i muzyka tam jest słaba. Żadna płyta Rory Gallaghera nie gra tak, jak powinna, a ostatni Slash jest z kolei przedobrzony, tak przejrzysty, że prawie go nie ma. Przykłady można mnożyć. Znacznie trudniej znaleźć płyty, w których nie ma się do czego doczepić. Tak, żeby nie 99%, ale 100% było w porządku. Bez wątpienia do nich zaliczają się nagrania Recoil, Brothers in Arms Dire Straits i parę innych. Ostatecznie jednak za mało, żeby słuchać różnorodnej muzyki pod warunkiem, że brzmi idealnie.

Ale co to ma do rzeczy, jeśli barwa dźwięku lub jego wykres dynamiczny to tylko jedne z wielu parametrów. Muzyka rodzi się w głowie wykonawców i kompozytorów, a brzmi w głowie słuchacza. A więc kompozycja, wrażliwość (obu stron), następnie harmonia, rytmika, ekspresja, wyobraźnia (znowu obu stron), barwa instrumentów i głosu, którą nie tak łatwo w istotnej mierze zniekształcić przy pomocy sprzętu. Następnie styl muzyczny, nawiązania, w końcu opisywana wcześniej praca w studiu nagraniowym. Jeśli ktoś uważa, że przy pomocy konwersji do MP3 można to wszystko zniweczyć, to znaczy, że nie odróżnia oryginału od placebo. Że jest uprzedzony. Stratne formaty albo zły wzmacniacz oczywiście mają wpływ, ale jeśli ktoś kocha muzykę, to w ogromnej większości wypadków jest to wpływ w granicach tolerancji.

Dalej. Jeśli komuś przeszkadza jeden zniekształcony parametr muzyki (np. zmniejszenie jakiegoś pasma o 6% w wyniku kompresji), to dlaczego nie przeszkadzają mu inne zniekształcone parametry? Np. mylący się gitarzysta (Jimmy Page), fałszujący wokalista (Mark Knopfler), wtórna idea kompozycji – wspomniany Roger Waters na płycie Amused to Death. Zresztą powszechnie dostępną wersją tej płyty był niegdyś komplet dwóch kaset magnetofonowych, które nabyłem drogą kupna u prywaciarza z targowiska na Przymorzu. Zapewniam, że jedynym miejscem, w którym przebywał osławiony pies, był głośnik. To jednak nie przeszkodziło mi zauważyć, że Waters się powtarza, a Jeff Beck (moja pierwsza styczność z jego grą) jest geniuszem.

Inne pytanie – jakie to są obiektywne i idealne warunki do słuchania muzyki? Ze słuchawek i z wolno stojących kolumn muzyka ZAWSZE będzie brzmiała inaczej. Wyobraźmy sobie jednak perfekcyjne, wyciszone studio odsłuchowe. Poza nim nawet najlepszy sprzęt nie spełni do końca swej roli. Czy to oznacza, że to są jedyne miejsca na świecie, gdzie można słuchać „w pełni” muzyki? A może właśnie to ją zniekształca – kiedy nie słychać szelestu rękawa skrzypka i wiatru za oknem? Kiedy dźwięk nie „wędruje” po framugach, krzesłach, kiedy – reasumując – słuchanie zaczyna przypominać oddychanie czystym tlenem zamiast normalnego powietrza o dość zmiennym składzie?

Słuchaliśmy ostatnio w samochodzie (a więc hałas) utworu Fugazi Marillionu. Z bardzo dobrego telefonu, ale – bez przesady – aż tak dobrych telefonów nie ma, żeby audiofil był zadowolony. Młody kolega, słysząc pierwszy raz, był wniebowzięty. Usłyszał teatralność tej muzyki, emocjonalność, niezwykłość konceptu, podniosłość i dramatyzm. Z telefonu w samochodzie. Da się? Da się, choć usłyszałem ostatnio, że to „nie ma nic wspólnego ze słuchaniem muzyki”. I chociaż powiedział to znawca, który Fugazi ma w małym palcu, obawiam się, że ów młody kolega zrozumiał jednak więcej z tej muzyki niż stary wyjadacz.

Wiem, wiem, są tacy, co spytają, czy kiedyś słuchałem na naprawdę kosmicznym sprzęcie naprawdę kosmicznie zrobionych nagrań.

Tak, słuchałem.

Wiem, są tacy, co spytają, na czym słucham na co dzień. Sprzęt jest przyzwoity, ale daleki od perfekcji:

Wzmacniacz Pioneer A227, CD Denon DCD 625 (20BIT), zestaw czterech kolumn Phillips i Unitra (po dwie).

Wiem, wiem, są tacy, co spytają jeszcze o kable.

Niech spadają.

 

 

 

 

2 myśli na “Zła jakość”

Komentarze zostały wyłączone.