To umarł czy nie umarł ten rock

Pod wpływem świeżego artykułu muzycznego zebrałem się i bloguję. Pozwolę sobie na nietypową polemikę z oboma panami Fułkami, autorami owego artykułu. Nietypową, bo nie zgadzają się ze sobą, a ja nie zgadzam się poniekąd z nimi oboma. Dziwne, ale możliwe. TU JEST ARTYKUŁ ŹRÓDŁOWY

Poszło o to, czy rock umarł. Jest opinia za i opinia przeciw.

Chyba jednak co innego orzec śmierć gatunku, a co innego zauważyć, że zszedł na drugi plan. Właściwie główny problem wygląda z mojego punktu siedzenia tak: Co to właściwie miałaby być ta śmierć rocka?

– Że nie rozwija się? – no trochę rozwija, choć, fakt – powoli. Nie to co kiedyś. Ale rozwojowość (słusznie zwana „progresywnością”) jest tylko jedną z gałęzi rocka. Jest całe mnóstwo innych odnóg do słuchania w różny sposób i do tańczenia. W ich wypadku zaletą jest trzymanie się konwencji, a nie łamanie jej.

– Że mniej ludzi słucha? – no mniej, ale słuchają i będą słuchać, bo rock jest odpowiedzią na pewne potrzeby jakiejś części populacji i póki te potrzeby istnieją (są pozakulturowe), rock też będzie istniał. Wydaje mi się nawet, że rocka jest tyle samo, co dawniej. To innej muzyki jest więcej i stąd wrażenie, że rock zanika.

– Że jeszcze inny jakiś objaw zejścia?

Nie ma w artykule wiele o nowej muzyce. Sięgnięto do Cobaina i U2, toż to zabytki, choć żywe i wspaniałe. No, Cobain nie jest żywy, ale żyje, podobnie jak Elvis. Jednak rock rodzi jak młoda jabłonka. Niech ktoś powie, że Joe Bonamassa jest wyziewem trupa. Albo The Answer. Albo The White Stripes. Nie mówiąc już o tym, że takie starocie jak Rush produkują absolutnie nowoczesnego i świeżo brzmiącego rocka najwyższej klasy i z najczystszą energią. A solowy Marco Mendosa? A miękkie Edison’s Children? Black Stone Cherry? Derek Trucks? Bardziej i mniej znane projekty z przytupem. A tu czytam opinię: „rock to Jim Morrison, Paul McCartney, Kurt Cobain i inni. Takich osobistości w mainstremowym rocku teraz nie ma”.

Ech…

Zdaje się z obu tekstów wynikać, że życie rocka polega na nieustannym eksperymentowaniu. A to nie jest laboratorium, z tego nie daje się doktoratów i nobli, do tego się podskakuje. Rozumiem, że „Weekend u Berniego” to zabawny film, ale generalnie – z trupem się jednak nie tańczy. Rock żyje.

Jeśli kiedyś mniej ludzi będzie jeździć nad morze, to nie znaczy, że morze umarło, tylko że moda zrobiła zakręt. Rock żyje dopóki jest dobrze grany. Podobnie jak blues, jazz i wiele innych pomysłów na muzykę. Życzenia „sto lat” byłyby tu nie na miejscu.

I zdania: „Może to będzie połączenie doświadczeń rocka z hip-hopem, rapem lub czymś zupełnie niespodziewanym? Może to będzie powrót do korzeni i prostego rytmu, a może pojawi się nowe wcielenie Cobaina, który nada świeżości starym riffom?”

Otóż to wszystko już było. Symboliczne ściany rozwalało wielu, poniżej chyba najważniejszy przykład. Wszelkie inne Rage Against the Machine itp – są tylko częścią stałego procesu. Nie ma śmierci. Jest proces. Materia krąży. To prawo natury. To było, a inne – będzie.

A tak na marginesie – ci raperzy wyglądają przy Tylerze jak mumie. I kto tu jest nieżywy?