Accept vs Saxon

 

Wychyliły się z mroku dwa patetyczne albumy heavymetalowe. Oba o tematyce militarnej. Stalingrad zespołu Accept (2012) i Call to Arms zespołu Saxon (2011). Zabrałem się za pisanie w nadziei, że uda mi się jakoś w prosty sposób rozjaśnić, dlaczego tak podobne niby płyty, obie oparte na kiczu i hałasie mogą się znacznie różnić jakością. I jak zacząłem pisać, to po pierwszych literach zwątpiłem.

Kilku poetów pytało, czy może istnieć poezja po Oświęcimiu. Jasne, okazało się, że właśnie otworzyły się dla poezji nowe problemy, którymi powinna się zająć. Ale też parę rzeczy się zamknęło, na przykład takie zjawisko jak patos. Od dawna uważam, że użycie patosu w jakiejkolwiek formie artystycznej jest rzeczą strasznie trudną, zwykle sprawdza się doskonale jako parodia. Czasem jako świadomy, twórczy kicz. Użycie patosu na poważnie kończy się zwykle totalną porażką i jest świadectwem infantylności twórcy, dowodzą tego wszelkie gnioty z wszelkich odmian muzyki metalowej. Od Sabatona po Ayreon pola śmierci są usłane bohaterskimi trupami metalowców, którzy przyszli tam po chwałę, a zjadły ich myszy. No tu na przykład pisałem o tym więcej.

Patos na poważnie i z dobrym skutkiem to unikat. Myślę, że Queensryche się zbliżyli. A może nawet dobrnęli. Na pewno King Crimson. Trudno mi znaleźć na szybko przykłady, bo też unikaty zwykle nie leżą pod ręką. Ale zmierzam do czego innego.

Ani Saxon, ani Accept nie osiągnęli tych wyżyn. Oba zespoły zaczynały w nurcie dość prymitywnej muzyki zwanej NWOBHM (-> google), chociaż Accept to Niemcy. Ale stylistycznie szli łeb w łeb nagrywając swoją łupaninę od końca lat 70. Potem były lata 80. i pudel metal, z którym obie kapele poradziły sobie nijak. Płyty się sprzedawały. Największe dokonania Saxon (w moim mniemaniu) The Eagle has Landed i Accept Metal Heart to dość suche stukanie w bębenki, darcie ryja i piłowanie gitar.

Rzeczy zagęściły się i zyskały „ciało” dopiero po roku 2000. Obie kapele nadal łeb w łeb wzbogaciły brzmienie (choć nie instrumentarium), zaczęły nawiązywać do starego hard rocka. Z różnym skutkiem. Dwie ostatnie płyty Accept są muliste, nieruchawe, „grube”, pozbawione z jednej strony wdzięku, z drugiej – siły. Muliste. A chłopaki nie wyglądają jak metalowcy, tylko jakby wyszli nad ranem z gejowskiego klubu przebrani za harleyowców. Tematyka – próba „pogodzenia się” Niemców i Rosjan, ale temat Stalingradu jest już nudny. Tak czy owak niby wszystko jest, a jakoby niczego nie było. Nie wiem, co właściwie powoduje, że Saxon wydał dużo lepsze płyty. Zwłaszcza ostatnia jest dobra i poświęcę jej parę słów, bo warto.

Otóż nie jest to patos potraktowany całkiem serio. Jest to maska, konwencja, stylizacja. Aby nagrać tego rodzaju album trzeba trochę „powalczyć”. I do tego powalczyka jesteśmy zaproszeni. Słucha się tego trochę podobnie do oglądania amerykańskich filmów wojennych z lat 60. Wiadomo, że bujda, ale wzrusza. Właśnie o taką konwencję i o ten rodzaj stylizacji nastrojowej mi chodzi. Bez szarpania się na autentyczną podniosłość. Może właśnie ta prostoduszność i bezpruderyjność mnie wzięła.

Ale nie tylko. Panowie nie są już młodzi, a nie odpuszczają. Tempo jest równe i szybkie, dużo czadu. W momencie, kiedy można pomyśleć, że zaraz zwolnią, że płyta się chwieje, pojawia się Dopalacz (Afterburner) i wszystko zostaje wystrzelone w kosmos z piątą prędkością kosmiczną. Głos jak na swój wiek Biff Byford ma niebywały. W końcu i niespodziewanie odkrywamy jak najbardziej świadome nawiązania do klasyków – organy i sposób śpiewu w jednym z utworów. Żeby nie psuć przyjemności, nie powiem w którym. Zresztą, jeśli zapuścić ucho głębiej, znajdzie się więcej nawiązań. Mocno polecam, zwłaszcza tym, którzy mają sentyment do lat 80. i lubią czasem proste wzruszenia. Solidna robota.

 

W tym drugim linku wybrałem filmik, który ma zarąbisty teledysk 🙂 kto jeszcze ma takie stare gry?