Vai a con dios

Steve Vai postanowił wrócić do swoich najdziwniejszych dokonań. Zresztą nigdy daleko od nich nie odszedł, był i chyba zostanie ekscentrykiem. Nagrał nową płytę The Story of Light miesiąc temu i nie odmówiłem sobie posłuchania.

Dla Mistrza – Wirtuoza chyba ważniejsze jest, co można powiedzieć o jego graniu niż samo słuchanie go. Ciąży od bardzo dawna ku rozwiązaniom muzyki poważnej z okresu neoromantycznego. A to Max Reger pobrzmiewa, a to Richard Strauss, razem to wszystko przepuszczone przez heavymetalowe doświadczenia z lepszych czasów, doprawione kpiną Franka Zappy, ale zrobioną cholernie na poważnie i – w końcu – skanalizowane do gatunku prog-metal z jak największą ilością dodatkowych naleciałości. A jak się da więcej – to więcej! Jak najwięcej! Horror vacui.

Vai nieustannie mnie rozczarowuje. Nie ulega wątpliwości, że jest wybitnym i odkrywczym gitarzystą, ale pozbawionym tzw. naturalnego wdzięku. To chyba nie jest dobry objaw, kiedy w czasie słuchania muzyki wciąż nachodzi mnie myśl: jak można było się tego wszystkiego nauczyć na pamięć? Nic więcej.

Gdyby to była olimpiada międzyszkolna z technik pamięciowych, gitarowych lub praca magisterska ze znajomości zasad kompozycji (niechby i doktorska – zdałby), można by powiedzieć, że dokonał rzeczy niebywałej. Na ocenę. Ale to do cholery jest muzyka. Vai po prostu przegina. Już w pierwszym kawałku pojawiają się uparte skojarzenia z Tales from Topografic Oceans, przedobrzonej płyty Yes. Tyle, że tu – gęściej i jeszcze bardziej skomplikowanie. Do tego męcząca recytacja po rosyjsku. Ile można odkrywać tę Rosję? Rozumiem, że Wind of Change, bo był taki czas. Rozumiem Stranger in Moscow, rozumiem, że Sting mógł „odkrywać” dla świata, że Rosjanie też mają dzieci. Więc trzeba się nad nimi zlitować w swojej zachodniej wszechmocy. Ale mam już przesyt, zwłaszcza, jak po wyłączeniu tej płyty idę do kina, a tam jedną z głównych postaci nowego Madagaskaru jest ruski tygrys. To jest nudne. A tak w ogóle – co oni k… wiedzą o Ruskach.

Potem jest niestety jeszcze gorzej. Otóż nie badając listy utworów i słuchając sobie po kolei zostałem tknięty. Tknięcie pochodziło z pierwszych taktów John the Revelator, bluesowego klasyka, którego najstarsza wersja jest nagrana bodajże przez Blind Willlie Johnsona. Potem grało to wielu.

Wersja Vaia zaczyna się od niezłej interpretacji bliskiej oryginałowi melodycznie i harmonicznie (chociaż oryginał taki naprawdę oryginalny mógł być monodią a capella). Coś się dzieje w nienajgorszym stylu. Potem zagęszcza się i przechodzi w wariację – oddzielny utwór p.t. Book of the Seven Seals. Zagęszcza się jeszcze bardziej. Aranżacje chwilami są interesujące, ale coraz rzadziej. Instrumenty grają bardzo szybko i bardzo dużo bardzo trudnych dźwięków, które pozostają w bardzo skomplikowanych zależnościach tonalnych i rytmicznych. Na koniec grzmot, taki burzowy. Jebudu! Najgorszy gatunek pretensjonalności.

Cała energia tego coveru pochodzi z jego naturalnego brzmienia i niezwykle pozytywnych skojarzeń. Resztę Vai popsuł. Chciał się chyba zabawić w nowego Gershwina i wprowadzić blues do prog-metalu, a prog-metal do filcharmonii. Ostatecznie jedno, drugie i trzecie przywlókł do jakichś estetycznych Pompejów i zakonserwował lawą. Będzie teraz tak cholernie klasyczne jak noga od krzesła Ludwika czternastego, do której Ludwik szesnasty przywiązał wstążkę Filipa drugiego tajnym węzłem Horatio Nelsona. (Jak mawiał Lepper) a ja się pytam: po co?

Jest jeszcze kawałek piąty, który upewnia mnie, że Vai nie ma zmysłu melodycznego. Jego melodie nie chwytają. Są obrzydliwie akademickie i trudno je sobie przypomnieć, nawet po kilkakrotnym słuchaniu. Jak spojrzeć w nuty – wszystko jest w porządku. Zgadza się z wzorami praw termodynamiki, równań kwadratowych i systemami liczenia funkcji. Nie ma błędów w równaniach nawet któregoś tam stopnia. A ja mam to w dupie.

Pojawiają się następne utwory, ale nie pojawia się nic, o czym mógłbym napisać słowo więcej niż już napisałem o pierwszych pięciu.

On ciągle chyba coś udowadnia. A im więcej niezbitych dowodów przywlecze, tym mniej jestem przekonany. Tak się kończy przedobrzanie.