Fish był w Sopocie. I ja też byłem.

Acoustic Tour 2011 kończy się dziś, tu i teraz.

Ten sam, co zawsze, trochę starszy, bardziej elegancki, bez wisiorków, malowideł na twarzy i… bez włosów. Ale to bez wątpienia był Fish. Te same gesty, pozy, ekspresja sceniczna – jak na starych teledyskach z czasów Scripta. Co tu dużo gadać – energia w czystej postaci.

Miał ten koncert coś ze spektaklu, było trochę jak w teatrze. Na początku wyszedł aktor – Fish i sam zajął całą scenę. Powiedział parę zdań do publiczności. Zbudował znakomitą atmosferę, wiedział jak się ustawić, gdzie patrzeć, wiedział kim jest i co tam robi. Zaśpiewał następnie a capella Chocolate Frogs i dopiero wtedy pojawili się muzycy – Frank Usher i Foss Paterson – o tym drugim nie wiem nic, poza dwoma faktami: dobry pianista studyjno – koncertowy i coś tam umie po polsku.

Głos pana Dicka już nie ten. Nie wyciąga pełnej skali tenora. Jednak utratę ambitusu zrekompensował barwą. Nieco poszarzał, zmężniał, zachrypł. Nie zmanierował się, choć po Fields of Crows miałem obawy, że już po nim. Ale nie, obronił się. Grali pełen zakres – od Fugazi do Trzynastej Gwiazdy. Właśnie kawałki z Fugazi – Incubus i tytułowy robiły największe wrażenie. Inne różnie, Incommunicado wręcz dość średnio, ale szczęśliwie ani przez moment nie było naprawdę kiepsko. Było od średnio do genialnie. Genialne było Fugazi, Gentleman Excuse Me, State of Mind (które, jak stwierdził główny aktor, jest silnie związane z jedną z jego wizyt w Polsce, która była dlań niezapomnianym przeżyciem w atmosferze wszechobecnych służb specjalnych, przed którymi uciekli gdzieś na plażę). Wspaniale wypadły dwa kawałki z mojej ulubionej Suits

Ostatecznie spektakl (bo to był spektakl muzyczny, a nie koncert) wypełniał się opowieściami o piłce nożnej, o rywalizacji Szkotów z Anglikami, ale też o zbawiennych podobieństwach Szkotów i Polaków, o rodzinie Fisha, nauką polskiego, dyskusjami z publicznością, wyjaśnieniami dlaczego Usher nie umie zagrać Cliche (bo się publika domagała). I znowu piosenki. Na Lavender wlazłem na krzesło i darłem się, chociaż pewnie nie było mnie słychać dalej niż na pięć rzędów. Może na dziesięć. W końcu gadka – szmatka doszło do polskiej wódki i Fish zaczął wychwalać Żubrówkę, którą to natychmiast tubylcza część ekipy wyciągnęła zza pazuchy i zaczęło się popijanie na scenie na wzór palenia fajki pokoju. Fish obnosił flaszkę, muzycy i technicy ciągnęli po łyku, sam dziabnął ze dwa razy – i grali dalej. W końcu zaczęły się tańce na scenie i na sali (szkockie tańce). Podsumował, że Polska jest pięknym krajem, a najpiękniejszy jest Sopot. Dodał, że będzie z tego koncertu jakiś film… no no no…

A propos filmów. Przede mną nieco po lewej jakiś facet nagrywał wszystko małym aparacikiem, więc pewnie za chwilę będzie na jutube. To proszę Państwa Szanownych pamiętać, że ja tam siedzę, o metr w bok od tego punktu widzenia, co się odtwarza. Jestem tam!

5 myśli na “Fish był w Sopocie. I ja też byłem.”

  1. 10 lat temu byłem na koncercie Fisha w łódzkim klubie „Faraon” – to właśnie wtedy – ktoś z publiczności podał artyście butelkę „żubrówki”. koncert trwał nieco ponad godzinę i tyle mniej więcej czasu zajęło muzykowi opróżnienie butelki. nie zauważyłem, żeby wpłynęło to w sposób decydujący na kondycję muzyka; wystep do końca był mocno średni, głównie dlatego, że Fish oparł go wtedy całkowicie na płycie „Fellini Days”, która i dziś nie zachwyca. niemniej wszystko wskazuje na to, że upodobanie artysty do „żubrówki” jest wciąż „constans” 🙂

    pozdrawiam!

    pg.

    1. dzięki za odwiedziny 🙂 trzeba by wyedukować trochę gościa, mamy więcej fajnych wódek.

  2. A ja zamiast żubrówki przyniosłąm Fishowi róże. Uznałam, że z kwiatami będzie bardziej elegancko niż ze zdźbłem trawy. 😉

    1. chłop ma szeroką tolerancję dla publiczności, myślę, że się ucieszył 🙂

Komentarze zostały wyłączone.