Nieco przygłuchy mistycyzm

Jasne, że do pisania książek trzeba mieć talent. Jednak (już drugi raz) przywołam zdanie Chwina, że do czytania – również. Są czytelnicy mniej i bardziej utalentowani. To dar. Czytanie (cytuję) nie jest rzeczą wielu. Nie przekłada się to na ilość, czy dobór autorów, choćby najlepszych. Utalentowanych czytelników mierzy się inną miarą, podobnie jak utalentowanych słuchaczy muzyki.

„Ja w muzyce szukam poezji” powiedział mi kiedyś pewien wytrawny słuchacz. Są oczywiście czynności absurdalnie piękne, jak szukanie buta w butonierce, ale to zdanie kojarzy mi się raczej z szukaniem muzyki w eseistyce albo teatru telewizji w malowaniu pisanek. Teza była następująca: w rocku progresywnym jest więcej poezji niż w hard rocku. Dowód – „czucie” słuchającego.

Szukanie poezji w czymkolwiek jest wygodnym sposobem określenia gustu, bo nic z tego nie wynika. Po pierwsze nie ma takiego mocnego, co by potrafił raz na zawsze jednoznacznie określić, co to jest „poezja”. Po drugie „szukania poezji” nie da się skrytykować, bo poezja jest przecież dobra, wspaniała i każdy kto jej szuka – jest piękny i dobry. Podobnie jak nie da się przywołać Gomułki jako autorytetu, bo był zły i wszystko, co powiedział i zrobił było złe i kto powie coś podobnego do jego mówienia, jest też zły.

Dwóch ludzi deklarujących, że „szukają poezji” w czymś tam, to trochę, jak dwóch ludzi, którzy twierdzą, że lubią zwierzęta. Obaj zaczynają czuć do siebie sympatię i mają się za bratnie dusze. Po jakimś czasie wychodzą na jaw różnice. Okazuje się, że jeden hoduje rybki, pytona i myszy (do karmienia tego pytona), a drugi po prostu ma wszy we włosach i bardzo je lubi. W której poezji jest więcej poezji? U Ezry Pounda, Jana Kochanowskiego czy u Andrzeja Bursy?

Wkurzyłem się jednak dopiero wtedy, kiedy jeden z tego typu rozmówców nazwał jeden z moich ulubionych zespołów „gównem”, w przeciwieństwie do jego ulubionych – „czekolady”, co nie licowało ani z okazją, ani z egzaltowaną, klasycznie dostojną pozą, jaką ten rozmówca zwykł przyjmować.

Zastanawiam się, jakie kryterium trzeba by przyjąć, żeby uznać generalnie rock progresywny za bardziej poetycki niż hard rock. Złożoność kompozycji? Bzdura, Dream Theater, wczesny Rush czy Gentle Giant dowiedli, że skomplikowane utwory mogą być drętwe, nudne i irytujące. Poziom wykonania? Bzdura, goście z Pink Floyd nigdy nie grali na instrumentach na poziomie wirtuozowskim, a byli wielcy. Ambicje, poszukiwania stylistyczne? Też nie, bo i hard rock ktoś musiał wymyślić, znaczy że szukał. Więc?

Więc na czuja. Poezja na tacy, poezja, która ma tabliczkę z napisem „poezja”, żeby nikt się nie pomylił. Zespół musi użyć kościelnych organów, efektu delay dla gitar i zmienić tonikę co kilka taktów. Parę prostych sztuczek dla kogoś, kto gra dłużej niż rok. I już jest poezja. Do tego, gdy zaczyna się rozmowa o „metafizyce” jako najważniejszym kryterium oceny muzyki, nabieram podejrzeń, że rozmawiam z człowiekiem o bardzo wąskiej i zaściankowej wrażliwości. Bo z metafizyką jest jeszcze gorzej niż z poezją. Więcej mówi o neurotransmiterach w mózgu słuchacza niż o wartości artystycznej muzyki.

Nie będę wytłumaczać, że może lepiej by było w muzyce szukać muzyki, a nie metafizyki, poezji, Boga, innego wymiaru i czegoś tam jeszcze. Nie, żeby ich tam nie było – bo są, ale nie można od tego zaczynać, bo nie znajdzie się ani poezji, ani muzyki, ani metafizyki, jedynie grafomanię.

Źródłem tej „poetyckości” jest tak naprawdę grafomańskie słuchanie muzyki. Brak wspomnianego talentu słuchacza. I to, że ktoś słucha Van Der Graaf Generator czy Milesa Davisa nie powoduje, że jest dojrzałym słuchaczem. Podobnie grafomani od poezji – każdy niemal uwielbia Herberta, a jednak nie da się czytać tego, co piszą ani porozmawiać dłużej niż 30 sekund – i umiłowanie Herberta niczego tu nie zmienia.

Rock progresywny był nurtem przeintelektualizowanym, często skrajnie pretensjonalnym, wziął się z paru źródeł, z których jedno nazywa się „kompleks rocka wobec muzyki poważnej”. Powstało wiele dzieł absolutnie wybitnych, ale ogólnie cały kierunek nie jest w niczym gorszy ani lepszy od hard rocka, psychodelicznego rocka itd. Słuchacze „progresu” niepokojąco często są zafascynowani właśnie tą pretensjonalnością, upozowaniem, a nie tym, co naprawdę wielkie.

Nie słyszałem co prawda hip-hopu, który mógłbym nazwać arcydziełem, ale przyjmuję teoretycznie, że każdy gatunek muzyczny jest w stanie wydać na świat rzeczy genialne. Owszem, odsetek szmiry w pudel-metalu czy death metalu jest znacznie większy niż w art-rocku. Wynika to może stąd, że same założenia tych gatunków przyjmują bardziej lub mniej wyrafinowany gust, a wspomniany hip-hop lub disco polo wręcz wymagają prostactwa (choć są to dwie inne odmiany prostactwa). I co z tego. Znam co najmniej kilka płyt pudel-metalowych, które są nie gorsze artystycznie od np. wczesnego Yes. Odwołują się po prostu do innych emocji. Jesteśmy tyleż samo zrobieni z ducha, co z mięsa.

A jeśli powiem, że Robert Petway pod pewnymi względami poszedł dalej i osiągnął więcej niż Jan Sebastian Bach? Albo że euforia jest stanem tak samo poetyckim i metafizycznym jak skupione dostojeństwo?

Rock progresywny nigdy nie dotarł do takiej złożoności muzycznej i niemal filozoficznej ani do takiej skali ekspresji jak np. dzieła free jazzowe Colemana. Istniał też kompleks rocka wobec jazzu. Jest przez to gorszy? Nie jest, choć większość szukających „poezji” w muzyce nie dociera tak daleko, to przerasta ich percepcję. Są zwykle zajęci sobą, sądzą świat po swoich emocjach.

Świat dla nich jest dokładnie tym, co widzą, czują, jak go odbierają. Za złoty środek świata uważają swój gust. Jednocześnie postulują więcej poezji, więcej duchowości, więcej transcendencji. Nie potrafią spojrzeć z innej strony niż swoje wąskie ego, co jest podstawowym warunkiem tworzenia i recepcji sztuki. I domagają się więcej poezji. Taki oksymoron światopoglądowy. Kiedy w rozmowie o tym, co naprawdę jest w muzyce, pada zdanie „w muzyce jest to, co właśnie w niej znajduję”, wiem już że mam do czynienia nie tylko z grafomanem, ale gorzej – z zarozumiałym grafomanem. Jeśli ktoś czegoś w muzyce nie widzi, to możliwe, że tego tam nie ma, ale możliwe też, że źle patrzy.

Dyskusje o gustach, jak pisałem wiele razy, bardzo lubię. Są złe i dobre gusty. Są też zaskakująco inteligentni grafomani. Słowo „ja” – jego częstotliwość – jest chyba kluczowe w tym wypadku. Im częściej się pojawia w argumentacji, tym większy dystans mam do poglądów rozmówcy. Zwłaszcza, jeśli argument koronny to: „ja nie znajduję tu poezji”, albo „ja otwieram się na inny wymiar”.

A z „szukaniem poezji” to trochę jak z szukaniem grzybów w lesie. Ty nie znajdziesz, to dobrze – popsułbyś w gotowaniu, a będzie więcej dla mnie.