Neal Schon cz. 1

Był sobie pewnego razu taki zespół Journey. Jedni moi znajomi spytani odpowiadają „aaach Journey, ach!”, bo stare sentymenty mają. Inni „yyy a co to?”. Dla tych Innych dopowiadam, że najogólniej rzecz biorąc takie tam granie oficjalnie zaliczane do rocka progresywnego i innych równoległych nurtów. Nieoficjalnie – amerykańska wersja pop rocka z lat 70. Okolice Boston albo Foreigner, nie dorasta do Styxu, o dwie klasy niżej od Kansas. Ale ten właśnie kierunek. Ze zniżką formy w latach 80. (jak wszyscy). I grał tam na gitarze taki jeden misiu pod tytułem Neal Schon. Na tym by można skończyć historię Journey, która chociaż była wielka, obfita i zamaszysta (podobnie jak np. historia Królestwa Burgundii) to można spokojnie nic o niej nie wiedzieć i żyć dalej (podobnie jak o Królestwie Burgundii). Aż tu nagle pan Schon, wyrobiony w graniu takich sobie bara – bara love songs postanowił się rozwijać muzycznie w kierunku zupełnie sympatycznym, pożytecznym i pożądanym. Okazał się doskonałym gitarzystą nie tylko technicznie. Po prostu ma dobry gust. Gra… i coś się dzieje! Zrealizował szereg płyt solowych, był włączany do pracy jako muzyk sesyjny. Zawsze doskonale z tego korzystał. Kręcił się w okolicach bluesa, hard rocka, a nawet muzyki elektronicznej.

Pisałem niedawno o zespole Chickenfoot i teraz nawiążę, bo jest okazja, a jak jest okazja, to lubię nawiązywać 🙂 Otóż właściwie to było tak, że z jednej idei wyszły dwie grupy. Sammy Hagar coś tam namieszał i opuścił projekt, Schon zebrał muzyków i zrobił rzecz od nowa. Hagar wylądował w Chickenfoot, gdzie się pozytywnie wygłupiają (ale jednak tylko wygłupiają), a Schon odpalił Soul SirkUS, który jest znacznie poważniejszym pomysłem. Nie patetycznie – poważnie – posągowym. Po prostu kawał dobrze potraktowanego i mistrzowsko nagranego hard rocka.

Po pierwsze: Jeff Scott Soto śpiewa lepiej od Hagara. Hagar jedynie drze się według melodii. Soto śpiewa, darcie się jest jednym z używanych środków.

Po drugie: absolutna wirtuozeria wykonawcza.

Po trzecie czas: Dzięki zamieszanu z Hagarem muzyka miała czas dojrzeć, być przerabiana, dokomponowywana itd. Potem jeszcze to musiało potrwać, bo perkusista Castronovo się zajechał i trzeba było szukać nowego. Zastąpił go Virgil Donati i płytę nagrano od nowa z jego autorską ścieżką perkusji (pozostałych ścieżek nie ruszano). Ciekawostka – obie wersje istnieją na rynku i obie słyszałem. Druga lepsza. Uzupełniona o parę utworów i bardziej energiczna. Więcej z tego projektu nie dało się wycisnąć. Niesie jak huragan i niezawodnie poprawia humor. Bez kompleksów, bez mdłego balladkowania, co często trafia się muzykom debiutującym w latach 70. – zwykły spadek hormonów na starość. Nie, nic z tych rzeczy. Jazda na całego, a spokojniejsze kawałki mają nie mniej energii niż reszta.

Gra tam niejaki Marco Mendoza na basie. Ma w dorobku parę rzeczy, w tym płyty solowe, których nie słyszałem, ale poszukam. Znałem go dotąd jedynie z DVD Whitesnake z 2004 roku i z solowej płyty Coverdala. Bardzo dobry basista.

Czekam niecierpliwie na kolejną płytę, o ile się ukaże. Nic na to nie wskazuje, oficjalna strona jest zlikwidowana, Journey ma nowy album, Schon jeździ z nimi na koncerty bara – bara love songs.

Znalazłem taką próbkę, niewiele tego jest więcej, wyszedł bodajże tylko jeden oficjalny teledysk, więc daję samo audio, reprezentatywny kawałek:
http://w280.wrzuta.pl/audio/aYHvqPf0pxn/soul_sirkus_-_peephole

Płyta zesopłu Soul SirkUS nosi tytuł World Play

1 myśl na “Neal Schon cz. 1”

Komentarze zostały wyłączone.