Nie żyje Jon Lord

Umarł Jon Lord, pierwszy z wielkich Purpli. To bardzo zła wiadomość i bardzo smutna.

Jego biografia jest raczej znana, uczył się muzyki, grał w zespołach. Zamiast to streszczać, napiszę lepiej parę opinii i faktów o których rzadziej się mówi.

Co właściwie wniósł Jon Lord do muzyki? Był pierwszym, który stworzył koncert na zespół rockowy i orkiestrę symfoniczną. Koncert nie w znaczeniu występu publicznego. Koncert to również taka stara forma muzykowania (jak np. symfonia albo sonata) przeznaczona na grupę muzyków (większe i mniejsze orkiestry) i jeden lub kilka instrumentów solowych, wyeksponowanych na tym tle. Tym różnił się koncert od np. symfonii, w której instrumentów solowych nie było. Najbardziej znane to Koncerty Brandenburskie Bacha, a w Polsce dwa koncerty fortepianowe Chopina. Zwłaszcza u Chopina słychać – orkiestra jest tłem, fortepian – jakby tancerzem. Koncert jako forma muzyczna przyjmował różne postacie przez wieki, nie ma tu miejsca ich opisywać. W każdym razie w roku 1969 pojawił się koncert, w którym role solistów przyjęli muzycy rockowi i było to zespół Deep Purple, a kompozytorem – Jon Lord.

W późniejszych latach wiele zespołów rocka nagrywało z orkiestrami, głównie były to po prostu aranżacje gotowych utworów. Orkiestra grała partie gitar, klawiszy albo uzupełniała je jakimiś wariacjami czy rozbudowanymi harmoniami. To epigońskie rozwiązanie, zwane na wyrost i nieco bluźnierczo „rockiem symfonicznym” nie ma nic wspólnego (poza obecnością orkiestry) z pomysłem Lorda, który od podstaw skomponował utwór symfoniczny w formie koncertu. Inna jest u niego rola zespołu i inna orkiestry. Inne w końcu są założenia. Popularny „symphonic metal” najczęściej jest dość płytkim muzycznie przedsięwzięciem komercyjnym (miłe dla ucha – sprzeda się) lub snobistycznym (pokażemy się z wielkim dyrygentem i Filharmonikami Berlińskimi). Nie jest to też oddzielny gatunek muzyczny, tylko nowe wersje starych kawałków, podobnie jak wersje unplugged. Lord podjął wyzwanie ARTYSTYCZNE, chciał dojść do granic rocka i przekroczyć je.

Efekt jest dyskusyjny, jak zresztą w przypadku wielu eksperymentów. Ale zrobił to i jak na razie nikt nie poszedł dalej, choć np. napisano podobne dzieło dla Steve’a Vaia. Średnio wyszło.

Było wielu znakomitych klawiszowców rocka. Peter Bardens, Steve Walsh, Patrick Moraz, Tony Banks, inni. I była Wielka Trójka: Rick Wakeman, Keith Emerson i Jon Lord. Każdy z nich brzmiał inaczej, Lord zasłynął z unikalnego zestawienia organów Hammonda i wzmacniaczy oraz niezwykle wyrazistego stylu gry.

W czasach, kiedy klawisze zwykle łagodziły brzmienie gitar, Deep Purple było jedną wielką eskalacją. Dźwięk potężniał i było to dzieło wszystkich muzyków. Kiedy Blackmore dążył do uproszczenia stylu i ciążył do hard rocka, Lord rozbudowywał koncepcje. Chyba najbardziej zespołowym dziełem i jednocześnie najciekawszym muzycznie jest Fireball. Mieszanina hard i progresywnego rocka z wpływami jazzu (Paice), pobrzmiewa tam tyle rzeczy, że trudno zliczyć. I sumarycznie dobrze wyszło.

Okres pionierski Deep Purple skończył się szybko. Machine Head jest znakomita, ale już konwencjonalna. Eksperymenty funkowe z czasów Coverdale’a to dobre płyty, ale ślepe uliczki. Perfect Strangers – podobnie, później schyłek. Lord zszedł na pozycję zwykłego klawiszowca, jak wszyscy zwykli klawiszowcy we wszystkich zwykłych zespołach. Tylko na koncertach pokazywał na co go stać i było to czyste szaleństwo.

A jednak ostatnia płyta z jego udziałem (Abandon) brzmi lepiej niż pierwsza po odejściu – Bananas (odszedł z powodu choroby). A dokładniej, choć i Abandon jest nierówna i ogólnie średnia – brzmi naprawdę dużo lepiej niż Bananas. Coś było na rzeczy.

Dyskografia poza Deep Purple

To dziwne, ale Jon Lord grał rzeczy z potencjałem na wielkość, wciąż rozczarowujące. Solowe płyty z pogranicza muzyki tzw. poważnej i tzw. rozrywkowej są miłe dla ucha, poprawne kompozycyjnie (efekt dobrego poznania teorii muzyki), ale nie nośne.

Jeśli chodzi o The Artwoods, to nic wielkiego się tam nie działo. Jedna z wielu kapel, choć bardzo dobre dla ucha.

Nagrań St. Valentine’s Day Massacre i Santa Barbara Machine Head nie znam zbyt dużo, nigdy też nie słyszałem jakichś istotnych opinii o tych zespołach poza faktem, że dzięki nim dla Deep Purple organista nie był anonimowy. Z urywków, które do mnie dotarły wynika, że był to psychodelik, solidnie zagrany i prawdziwie już „lordowskimi” organami. Dzięki temu podobne trochę do pierwszych dwóch albumów Deep Purple, ale to chyba jeszcze nie to.

Płyta „Malice in Wonderland” z 1977 roku jest ciekawostką. Zagrana przez grupę o prostej nazwie Paice Ashton Lord (nazwiska założycieli) brzmi solidnie, taki miękki, klawiszowy rock o matowym brzmieniu. Nie zostaje jednak w pamięci, to druga liga, podobnie jak wczesny Whitesnake.

I skoro już przy Whitesnake – Lord grywał tam do roku 84 i dopiero po jego odejściu powstały najlepsze płyty zespołu. To dziwne, bo były momenty, kiedy spotykało się w tej grupie trzech Purpli – Paice, Coverdale i Lord (albumy Come An’ Get It i Saints & Sinners). Efekt raczej marny, oczywiście jeśli porównać z największymi osiągnięciami Whitesnake i Deep Purple. Bo też były to płyty jednak nieco lepsze od takich wpadek, jak House of the Blue Light (DP) i znacznie lepsze od takich knotów, jak Lovehunter (Whitesnake, nota bene również z Lordem). Pytanie, co było powodem – trudna sprawa. Ale i Lord był wśród współwinnych, nie ulega wątpliwości. To widać po jego pozapurplowskiej karierze – z całym docenianiem dla różnorodności zainteresowań muzycznych, wirtuozerii i wyjątkowego brzmienia – to nie był człowiek nadający się na lidera ani dla zespołu, ani sam dla siebie. W Purplach był genialny, gdyż miał więcej do zagrania niż do powiedzenia i trzymał się tego. Gdyby tak jeszcze Blackmore przyjął podobną dewizę…

Lord chyba tylko w Purplach miał okazję wyżyć się jako bluesman. Znajomość klasycznych zasad kompozycji wykorzystywał nie do odgrywania miałkich odbitek kompozytorów romantycznych, a do wprowadzania swoich genialnych dysonansów. To nie były zwykłe walnięcia łokciem w przypadkowe klawisze. Wszystkie „hałasy” i „kataklizmy” w jego solówkach to tak naprawdę pasaże, klastery, akordy, polifonie wyciągnięte z podręczników rozszerzonej tonalności i przemycone do hard rocka z nieopisaną elegancją. W tym jazgocie była metoda, metoda finezyjna i uwodzicielska – rzadko słychać po prostu Bacha, Wagnera czy Chopina. Słychać bluesa, zakłócanego dzikim wrzaskiem. Ale wrzask wrzaskowi nie równy i właśnie tu wychodziło mistrzostwo Jona Lorda.

Kiedy próbował robić to samo „oficjalnie”, łącząc harmonie mozartowskie z hendrixowskimi, robiło się nudnawo, choć bez wątpienia ładnie i sympatycznie. I szkolnie.

„Lordowskie organy” to już od lat frazeologizm. Wielu świadomie bierze to brzmienie i sposób traktowania gry. Niekoniecznie dorównując mistrzowi. Nawet gość, który zastąpił go w Purplach (skądinąd dobry organista) – no blado, blado. Lord stworzył idiom, tak jak Hendrix czy Iommi stworzyli idiomy gitarowe, Bonham czy Collins – perkusyjne. Wyznaczył kanon i jest to kanon o ostrych, wyraźnych granicach, zrobiony do końca, bez przerw w obrysie. Nie wymaga rozbudowy, erraty ani przypisów.

Chodziły słuchy o reaktywacji Deep Purple w składzie zwanym Mk III (Coverdale, Blackmore, Paice, Lord, Hughes). Czort wie, jak by to brzmiało, zresztą podywaguję o tym przy okazji Black Country Communion, bo też się zbieram do napisania. Ale chyba lepiej, żeby było niż żeby nie było – cokolwiek miałoby to być. I właśnie już nie będzie.

W 1976 zmarł pierwszy z członków Deep Purple – Tommy Bolin, znakomity gitarzysta, który na jednym albumie zastąpił Blackmore’a. W zespole był jednak kimś chwilowym, bez wpływu. Teraz umarł pierwszy z wielkich Purpli. Największy muzyk tego zespołu, nawet jeśli nie najważniejszy. I paradoksalnie – chyba najważniejszy klawiszowiec rocka.

 

Najważniejsze dzieła:

(z Deep Purple)

Concerto for Group and Orchestra

Deep Purple in Rock

Fireball

Made in Japan

(solo)

Sarabande

Najstarszy, o ile wiem, zachowany koncert Deep Purple z genialnym udziałem Lorda, warto obejrzeć w całości, to jest kompilacja z dwóch występów dość odległych w czasie (około rok). Jest jednak spójny a ten rodzaj wirtuozerii i ekspresji scenicznej rzadko się spotyka. W pierwszej części zwłaszcza trzeba (nie ma innego wyjścia) wybaczyć operatorom idiotyczne pomysły, kiedy Blackmore lub Lord grają solówki, a kamera pokazuje uśmiechającego się basistę. Później jest nieco lepiej.

Drugi link to opisywany koncert na grupę i orkiestrę. To jest część pierwsza, do kolejnych dwóch linki poprowadzą same. Jest też cały koncert w jednym linku, ale w połowie urywa się dźwięk. :