Niby nowy Whitesnake

Brian Tichy to nie Ijon Tichy. Ale, ale – zupełnie nieświadomie mijałem tego pana – a to bywał w Foreigner, a to z Slash Snakepit, w końcu okazuje się, że bębnił na niezłej płycie Place You’re In, Kenny Wayne Shepherda. Taki studyjno – koncertowy perkusista, ale jak najbardziej ładnie tłucze na nowym (jeeeeest nowy!) Whitesnake. Nie da się jednak odżałować Tommyego Aldridgea, niepowtarzalny gość, co też on wyczyniał z tymi bębnami… ech.

A sama płyta – byłem strasznie ciekaw jak się uda kontynuacja niezłej Good To Be Bad. Średnio się udała.

Eleganccy, pozytywni, dobrze ustawieni panowie. Upozowani, zadbani wizualnie, wystylowani, widać, że pi ar dopięty na ostatni węzełek krawata. To już nie szalony, twardy i piękny hard rock. To biznes. Słychać też pewne zmęczenie materiału. Aldrich komponujący muzykę prawdopodobnie wystrzelał się i tyle. Siłą Whitesnake były zmiany personelu. O ile Coverdale może śmiało powiedzieć „Whitesnake to ja”, to jednak czasy i ludzie są czynnikami o dużym wpływie na styl zespołu. Grali chyba wszystkie odmiany rocka. Bez świeżej krwi tworzy się zatyczka i nuda. To właśnie ten moment. Brzmienie jest tak samo syntetyczne, metaliczne, wygładzone jak na poprzednim albumie, ale jakby mniej nośne, bardziej przewidywalne, monotonne harmonicznie i melodycznie, chwilami po prostu nudne. Reb Beach, znakomity gitarzysta z fantazją i charyzmą sceniczną wyraźnie odsunięty na bok, na koncertach i teledyskach. Sztywny Aldrich gra solówki, filmują go jakby był Hendrixem, a on przypomina drzewo. Wokal Coverdala wciąż niezły, ale też błądzący w okolicach maniery. Obowiązkowe dwie balladki, melancholijne zakończenie itd – kurde. Można lepiej.

W tym zespole chyba już po prostu nikt nie ma nic do gadania. Łącznie z Coverdalem, chociaż to niby on pociąga za sznurki. Ale przedsiębiorstwo Whitesnake rządzi się już prawami rynku, konsumpcji, wizerunku i marketingu. To większe nawet od samego szefa. Cenię profesjonalistów, ale wolę żywych amatorów niż martwych zawodowców.

No i nie wybierają się na trasie do Polski, gdzie byli fantastycznie (ku własnemu ich zdumieniu) przyjęci. Pewnie znów zdecydował twardy biznes. Za bardzo to wszystko poustawiane, wyreżyserowane, teatralno – obrazkowe.

O Whitesnake będę pisał często i dużo. Coverdale to jednak absolutna czołówka rockowych głosów. Sporo dobrych płyt. Tym razem jednak rozczarowanie. Nie, żeby dno, ale napaliłem się a tu – no wygląda to jak reklama jakiegoś banku.


płyta nosi tytuł Forevermore

Edit: 28 listopada jednak będzie koncert w Polsce, w Katowicach. Krytyka – krytyką, a na koncert trzeba iść. Buziaki Panie Coverdale, moja żona Pana kocha.

7 myśli na “Niby nowy Whitesnake”

  1. Sporo tutaj racji, dlatego ja sięgam częściej po te starsze, nadal bardzo dobre płyty Whitesnake.

    1. 🙂 miło spotkać wielbiciela tego samego. o whitesnake będę jeszcze pisał, pozdrawiam

  2. no więc przesłuchałem wreszcie dwóch ostatnich płyt whitesnake. wrażenie mam jedno (przy czym nie odnoszę się do jakości kompozycji, które są ewidentnie słabsze od tych z „późnego” chociażby okresu whitesnake – „1987” i „Slip Of The Tongue” – nie wspominając nawet o „Ready And Willing”), że w postprodukcji głos Coverdale’a został celowo „ukryty”, jakby chciano zatuszować jego ewidentne „zestarzenie się”. oczywiście, to nie jest żaden zarzut, normalna kolej rzeczy a na pewno upływ czasu, z którym dawni „mistrzowie” radzą sobie na trzy sposoby. tak jak w tym przypadku, ukrywają się w bezpiecznym, „drugim planie” lub jak to jest w przypadku Gillana, nie wykonują na koncertach kompozycji wymagających od nich dawnej wirtuozerii wokalnej (Gillana nikt dzisiaj nie namówi, żeby wziął ponownie na warsztat „Child In Time”). trzeci sposób polega mniej wiecej na tym, co robi ostatnio m.in. Robert Plant – nagrywając płytę z Alison Krauss, albo powracając do bezpiecznej folkowej tradycji, tak jak na „Band Of Joy”.

    piotr

    1. no i tu się nie mogę zgodzić. kompozycje, fakt, aldrich to nie sykes i nie vandenberg, jest zniżka, chociaż good to be bad jeszcze mnie nie razi jakoś bardzo mocno. natomiast słyszałem i oglądałem całe live in the still of the night oraz kawałki z koncertu w polsce sprzed dwóch lat. coverdale wyciąga wszystko, albo prawie wszystko. barwa mu nieco padła, moc, ale zasadniczo daje radę. natomiast co do gillana, to jestem od wielu lat przerażony i tu się podpisuję pod twoim spostrzeżeniem. zaniedbał sprawę, ale on jest inny mentalnie od coverdala. nigdy nie ćwiczył tak na poważnie. miał po prostu dar i na tym poprzestał.

      1. dorzucę, żeby nie gołosłownie
        http://www.youtube.com/watch?v=Bxjlvj4SdFc&NR=1
        skala, moc, przechodzenie między rejestrami, operowanie barwą – warto dosłuchać do końca. jasne, minęło parę lat od tego występu, ale moim zdaniem chłop się trzyma chyba najlepiej z wszystkich tamtych dinozaurów. drugim jest steve walsh, też wyrabia prawie to samo co kiedyś.

        1. Sławku, być może to w takim razie moje „ucho” już nie to:)
          niemniej pisząc o aktualnej wokalnej predyspozycji wokalisty whitesnake opieram sie glownie na tym, co slysze na dwoch ostatnich albumach grupy.

Komentarze zostały wyłączone.