Kurza twarz vel Chickenfoot

Na świecie nagrano dużo dobrego hard rocka i pojawienie się kolejnej płyty to żadna tam sensacja. Można wyjść z takiego założenia i nie sięgnąć wyżyn, bo i po co? Jednak i tu jest różnica między porządnym graniem, a odwalaniem roboty w stylu ostatnich płyt Deep Purple. Stary, dobry hard rock, może być stary i niestary oraz dobry i niedobry. Chad Smith z Red Hot Chilli Peppers tak sobie pomyślał, że mu się zachciało pograć z przytupem i podobnież on zgarnął resztę, chociaż na stronie zespołu jako największa gwiazda jest opisywany Joe Satriani. Śpiewa ten gość z Van Halen, mianowicie Sammy Hagar. O basiście wiem tyle, że grał w tymże samym Van Halen. Cóż z tego wyszło?

Na razie jedna płyta i zapowiedzi kolejnej. Hagar ma niezły głos, ale to tylko jeden z głosów rocka, nieco przegięty nadmiarem radości z wrzasku. Bez nazwiska byłby taki tam. Bas chodzi jak zwykle w zwykłych zespołach, czyli poprawnie. Perkusja czasem przykuwa uwagę, gitara też zasadniczo robi swoje i tyle. Tu jednak może warto dorzucić uwagę, że jednak Satriani to Satriani. Oglądając kolejne G3 dochodziłem regularnie do wniosku, że jedynym, który czuje bluesa i ma odrobinę tradycyjnego, brudnego feelingu jest właśnie Satriani. Najlepiej to słychać na płycie mającej zamiast tytułu jego nazwisko. Doskonały album. Wirtuozeria przygasiła mu czysto muzyczne walory gry, skupił się może niepotrzebnie przez całą karierę na błyskotkach. Poza tym chyba traci formę i w popisach wirtuozowskich wyraźnie zostaje z tyłu nawet za Vaiem. Jednak wciąż on i tylko on na popisowych koncertach powoduje u mnie rezonans. Dobrze więc, że poszedł w końcu w normalny rock, a nie jakieś tam brzdękolenie na ilość. Miał szansę być może postawić na nogi Deep Purple. Przed koncetami w Japonii nauczył się całego repertuaru w samolocie i grał! Może to by było najlepsze rozwiązanie? Nie dowiemy się pewnie nigdy, a Purple po dwóch niezłych płytach z Morsem umarli ze starości.

Mają chłopaki poczucie klasyki, wiedzą co i jak. Opowiadają, że ich mentorem jest Little Richard. Szkoda, że robią to bez aspiracji, bo wciąż po kolejnych utworach to samo wrażenie – że hard rock już był i można tylko grać z poczuciem oczywistych oczywistości, bez silenia się na poruszenie słuchacza. Jakby chcieli sparodiować własny pociąg do serdeczniejszej zagrywki. Szkoda. Jak się zbiorę napiszę o Soul Sirkus, bo jednak można zajechać słuchacza hard rockiem. Starym, dobrym hard rockiem nie do zdarcia.

Coś, czego nie ma na płycie i nie jest takim zeszmaceniem Hendrixa, jak np. zrobił to Paul Gilbert. Nawet niezłe:

http://www.chickenfoot.us/video/foxy-lady-live-cabo