Zgrzeszyłem niewiarą. Rock is dead – mówiło moje serce i krwawiło. Dobra, inaczej, bo gadam jak emo-dziecko. Salomon rzekł: „wszystko już było”, więc uznałem, że nie da się już zagrać nic wnoszącego elementy… nie, teraz gadam jak jakiś docent. To może jeszcze inaczej. Naprawdę, rock się nie skończył i wynika to z wielu rzeczy. W równym stopniu z tego, że muzyka rockowa jest powtarzalna, że granie w kółko podobnych kawałków jest częścią konwencji i tym między innymi różni się sztuka muzyki gitarowej od sztuki poetyckiej, jak i z tego, że nie wyeksploatowano wciąż złóż niewyobrażalnego potencjału rock and rolla. Trzeba tylko rozumieć go niekonwencjonalnie, szerzej niż kopiowanie dokonanych wynalazków.
„Rock progresywny” to jedno z wielu pojęć nie do końca zdefiniowanych, stąd będących tematem permanentnych sporów. Słowo „progresja” oznacza postęp i rozwój. Niektórzy jednak „progresywność” rozumieją jako granie w utartym szablonie, powtarzanie brzmień, które kiedyś były progresywne (czyli postępowe), potem przeszły do tzw. klasyki i teraz kalkowanie ich jest właśnie „progresywnością”. Mnie intersuje prawdziwa progresja. Nie powielająca, lecz zgodnie z semantyką – postępowa. Wydawało mi się kiedyś, że nie da się już zagrać nic nowego. Znając wszystkie brzmienia złotego okresu rocka, od Soft Machine do Gentle Giant, znając wszystkie próby, tę szarpaninę z lat 80. po prostu straciłem nadzieję. I odzyskałem ją dzięki trzem płytom. Pierwsza to Porcupine Tree – Signyfy. Druga – Rush, Vapor Trails. Trzecia była w paczce. To jest zakończenie historii pięciu płyt bez opisu.
Oj dziwne to było. Najpierw myślę sobie – co to w ogóle jest? I tu już się zapaliła lampka. Skoro tyle już słyszełem, a się dziwię, to znaczy, że warto się przyjrzeć. Wymagało to ode mnie paru przesłuchań, podczas krótych rosło zdziwienie. Oczywiście nie wiedziałem kto gra i śpiewa. Głos Steve’a Walsha (bo to on był) zmienił się znacznie od Leftoverture, zmienił się nawet w porównaniu z tym, co pokazał na Power. Historii zespołu Kansas nie będę przypominał, pewnie jeszcze nie raz o tym napiszę. Wokalistę w końcu poznałem po głosie i kolega M. potwierdził, że zgadłem. Ale nijak mi to do stylu Kansas nie pasowało. To nie pasowało w ogóle do niczego, nawet do Magellana, którego jeszcze wtedy nie znałem, a przeczytałem parę lat później zarzut, że brzmi jak Magellan. Bzdura. Pomijam fakt, że ta jedna płyta jest lepsza od całego Magellana. A wpływ Gardnera – poza fragmentem utworu „Heart attack” (od 2:35 do 3:25) i poza (naturalnymi zresztą) naleciałościami z Kansas, współtworzonego przecież przez Walsha, to brzmi tylko i wyłącznie jak Steve Walsh i brzmi fenomenalnie. Wszystko. Od jakości produkcji, przez aranżacje, wykonawstwo, niesamowite kompozycje, barwę instrumentów, aż po szalenie ważny klimat tej płyty. Jest w jakiś niepojęty sposób zdeformowana i okładka (człowiek wykrzywiony konwulsją, z którego wyrastają kaktusy) doskonale uzupełnia brzmienie oraz ciążący nad nagraniem tytuł – Glossolalia. Od razu widzę cały ten amerykański, charyzmatyczny protestantyzm i jego niewyjaśnione wypustki penetrujące ni to boskość bóstwa, ni to chore zakamarki jaźni ludzkiej.
Do czego (inspiracje muzyczne) i po co sięgał autor, to nie będę się rozpisywał. Skoro już potępiłem docenta na początku, to nie będę go rehabilitował. Pominę więc Gardnera z gitarą, Greera z basem i Donatiego za perkusją. Pominę wszystko inne, niepotrzebne dopiski, bo to trzeba usłyszeć. Prawdziwie progresywny rock, 30 lat po tym, jak teoretycznie wyczerpał wszystkie możliwości progresji.
Walsh jest wciąż aktywny. O reaktywacji Kansas nic nie słychać, ale nagrał parę lat po Glossolalii kolejną solową płytę – Shadowman, udziela głosu (nadal ma doskonały wokal) – można go usłyszeć m.in. w Explorers Club. To grupa grająca jakąś trudną do zdefiniowana wersję prog-metalu, może fusion. Może jeszcze coś innego. Może napiszę o tym.
Powiedzmy, że Kansas jako przedstawiciel amerykańskiej odmiany art rocka lat 70 i 80, obok np. Styx, Supertramp i Journey (pierwsze trzy płyty), dni swojej chwały miał gdzieś tak do płyty „Point of Know Return” (z nieśmiertelnym mega-przebojem „Dustin the Wind”). Potem wspomniana „przebojowość” tak bardzo spodobała się muzykom, że praktycznie ich późniejsze płyty (wykonawczo nadal na bardzo wysokim poziomie)trąciły już chęcią zaistnienia na listach rockowych przebojów. Dla mnie osobiście kwntesencja Kansas to pierwsze 5 płyt plus rewelacyjny album koncertowy „Two for the Show”. Mam gdzieś jeden z ich ostatnich albumów „Somewhere to Elsewhere”, na którym daje się zauważyć pewne odejście od prostej przebojowości. Niemniej, gdyby nie Kansas, dzisiaj nie byłoby np. Dream Theater, czy naszego rodzimego RSC. Choć mój dawny przyjaciel zawsze twierdził, że Kansas i Supertramp to muzyka do windy, jako miłośnikowi George’a Michaela solo wybaczam mu to, i nadal twierdzę, że utwór Kansas „Icarus-Borne on Wings of Steel” (z płyty „Masque”) to obok kilku innych utworów tej amerykkańskiej formacji klasyka rocka progresywnego w ogóle.
w prawie pełni się zgadzam, poza jednym – od wszystkich styxów i bostonów kansas odstawał w górę. to chyba jedyna grupa z usa, która mogła sie mierzyć z europejskimi. co do reszty – myślę tak samo w każdym punkcie. ‚somewhere…’ jest niezłe, ale bardziej mi się podoba poprzednia – ‚freaks of nature’, po reaktywacji.
icarus to do dziś mnie sadza na tyłku i wzrusza…
aha, jeszcze jedno…oczywiście cenię Porcupine Tree, ale zawsze zastanawiałem się czego mi w ich muzyce jednak brakuje. i w końcu wpadłem na to! charyzmatycznego wokalu, za którym nie kryje się chłodna kalkulacja, a prawdziwie „artystowskie” emocje. zwróć uwagę Sławku, że zespoły, które wymieniasz jako klasykę art rocka, czy jazz rocka, na początku lat 70. miały aspiracje do przekształcenia prostego rock’n’rolla w rockową sztukę, która kompozycyjnie mogłaby mierzyć się z dokonaniami kompozytorów muzyki klasycznej. wiadomo, że tego rodzaju aspiracji nie mogli podejmować muzycy grający trzy akordy na krzyż; podejmowali je niejednokrotnie absolwenci wyższych szkół muzcznych, doskonali obeznani w repertuarze klasycznym; prawdziwi wirtuozi swoich instrumentów (jak K. Emerson, bracia Shulman z Gentle Giant – to pierwsi przychodzący mi na myśl). Lecz przed barerią instrumentów i obok wirtuozerii muzyków, na perwszym planie stali niezwykle eksperesyjni wokaliści, interpretatorzy pokomplikowanych linii melodycznych. Ludzie, którzy aby dorównać popisom swoich kolegów-wirtuozów z zespołu, bez mała wyśpiewywali własne dusze. I robili to – wystarczy posłuchać „Still…You Turn On Me” ELP, „Heart Of Sunrise” Yes, czy Petera Gabriela z Genesis lub solo. Zmierzam do tego, że w niemal wsystkich współczesnych projektach w rodzaju wspomnianego Porcupine Tree, Gazpacho, itp. brakujr mi tamtej „magii”, tamtych neobliczalnych żywiołów tak udanie łączących w ramach „art rocka” różne gatunki muzyczne. ale zaznaczam, że to moje subiektywne poczucie wynikające prawdopodobnie z tego, że młodzieńcze „lektury” są tymi, które najbardziej zapadają w pamięć przez to, że były tymi pierwszymi:)
a najzupełniej się zgadzam, wokal w porcupine jest do dupy i to ich główna wada. trzeba im tylko oddać, że chyba wiedzą o tym i po prostu unikają sytuacji, kompozycji, w których ten śpiew by dobił muzykę.