Bitwa Warszawska 1920 – o filmie

No i poszedłem.

Okulary dostałem jakieś takie z mgiełką, jeśli kina biorą pieniądze za te okulary, to powinny zadbać o ich dobry stan. Ale to tak na marginesie. Ważniejszy jest film.

Bardzo mnie ciekawiło, co też Hoffman wykoncypuje z takim materiałem i tematem. Podstawy do obaw były. Nigdy mnie ten reżyser nie przekonywał, a sposób w jaki spaprał „Ogniem i mieczem” nastraszył mnie szczególne. Ku swojemu zdziwieniu jednak nie wyszedłem z kina niezadowolony. Zacznę więc o zaletach filmu, a o wadach będzie na końcu.

Przede wszystkim autorzy i producenci uciekli od zupełnie niepotrzebnych w tym wypadku komplikacji moralno – filozoficznych, rewizjonizmu, kontrowersyjności. Niepokoje moralne powinny istnieć w filmach, ale nie we wszystkich. Świat propaguje filmowe wersje historii i teraźniejszości. Nie ma obecnie silniejszej broni i lepszych środków promocji niż kino i muzyka. Ameryka, Rosja, niektóre kraje Europy – zalewają świat swoimi wersjami, na które Polacy nie potrafią znaleźć odpowiedzi. Robi się z nas tchórzy, mącicieli, odbiera się nam zasługi. Przykład z amerykańskim obrazem o Enigmie jest szczególnie charakterystyczny. W tym czasie my robimy filmy, w których pokazujemy siebie samych jako nierobów, naród skłócony i szary. Cóż z tego, że realia nigdy (w żadnym miejscu świata) nie są proste. Francuzom na przykład się wydaje, że to jeden ich marszałek wygrał tę bitwę, bo był wtedy w Polsce jako doradca. Oczywiście to g*** prawda, ale takie info puszczają na cały świat. A tu – nie ma w filmie ani jednego Francuza. I dobrze. Oprócz kina artystycznego musi istnieć dobre kino promocyjno – rozrywkowe z uproszczeniami, dającymi siłę masowego przekazu. I taki właśnie jest ten opisywany.

Trójwymiarowość zrobiona jest solidnie, na podobnym poziomie co w innych, zagranicznych filmach. Dobrze pracują kamery, scenariusz jest może nie wybitny, ale wystarczająco ciekawy, żeby wciągnął (po jakimś czasie), są momenty naprawdę dramatyczne i wzruszające, jedynie humor (jak zwykle u Hoffmana) szwankuje. Przede wszystkim jednak batalistyka. Najlepsze sceny bitewne, jakie widziałem w polskim kinie i nie gorsze niż w większości dobrych filmów z zagranicy. Armie wyglądają jak armie, a nie jak sygnał dla widza „teraz wyobraź sobie, że tych dwudziestu facetów to armia”. Realizm bardzo wysoki, łącznie z makabryczną nieraz brutalnością. Świetne ujęcia z samolotami. Nie odczuwa się, że to polski film, w którym na wszystko brakuje pieniędzy i trzeba jakoś sobie radzić prowizorycznie. Nawet jeśli trzeba było – to się nie rzuca w oczy, czasem można by pogdybać, co by było z większą kasą i pewnie byłoby lepiej. Ale jest i tak dobrze.

Nie do końca wiem, co sądzić o zabiegach dyplomatycznych. Bo niczym innym jak zabiegiem dyplomatycznym jest pokazywanie amerykańskich pilotów i ukraińskich jeźdźców. Fakt, że brali udział w tej wojnie to jedno, ale widać, po prostu widać jaskrawo, że celem nie było po prostu pokazanie realiów historii. Cel był taki: Amerykaniec ogląda ten film, widzi innego amerykańca w samolocie i myśli sobie – „ooo, Polaki pokazali naszych chłopców. Ale fajowo”. No to się może sprzeda w Ameryce. Ukrainiec ogląda swoich i słyszy romantyczne deklaracje o wiecznej przyjaźni polsko – ukraińskiej. I się ucieszy, że takich fajowych Kozaków mieli wtedy, a w Polszy o tym wiedzą. Dla mnie, krajowego widza, to są rzeczy raczej neutralne. Jak to odbiorą za granicą, nie wiem. Czy jako kiepską próbę włażenia w tyłek, czy jako rzeczywiste połechtanie. Ale chyba dobrze, że ktoś przynajmniej spróbował.

No dobra. Słabo wypadły takie elementy: komentarze do historii, łopatologiczne, sztuczne kwestie wygłaszane przez bohaterów. To też chyba pod widza z zagranicy. Chwilami jednak scenariusz przypomina gimnazjalny podręcznik historii.

Słabe aktorstwo. Nie wszyscy grają źle, ale niektórzy, z Urbańską na czele – po prostu słabo.

Hoffman zawsze miał problem ze sklejaniem kolejnych scen. W niemal wszystkich filmach traci płynność i dynamikę, dramaturgię, uzyskuje za to komiksowość, scenki rodzajowe zamiast scen. Moment, w którym bohater dostaje bagnetem w plecy przeplatany szarżami kawalerii wyszedł po prostu debilnie. Nie ma w tym śladu napięcia, raczej prawienie oczywistości, przynudzanie, pozbawione emocji i przewidywalne. Podobnie w momencie, gdy żona żołnierzyka dowiaduje się, że on jednak żyje. Żadnych dreszczy, żadnego „ON ŻYJE!”. Ziewnąłem i czekam co dalej. A nic, to koniec filmu. Hoffman po prostu nie umie przeplatać scen tak, że jedna napędza drugą i buduje coraz wyższe napięcie, angażuje coraz bardziej. Wychodzi mu odwrotnie. Spłaszcza, rozwadnia, psuje. Chwilami nie mogłem się oprzeć skojarzeniom z propagandowymi filmami wojennymi w rodzaju „Stukas”.

Mimo wszystko jedyne, co tak naprawdę mnie wnerwiło to muzyka. Nadmiar piosenek (które nic nie wnoszą ani do fabuły, ani do dramaturgii) na początku – zacząłem się zastanawiać czy nie oglądam wodewilu albo musicalu. Do tego Urbańska źle śpiewa, fałszuje bardziej niż wymaga tego autentyzm roli, a głos ma absolutnie nie oddający śpiewania w latach 20. Śpiewa jak współczesne wokalistki pop – zespołów, tylko słabiej niż wiele z nich. To co grane jest w tle większości scen (kompozycje Dębskiego) jest po prostu żenujące. Srutututu na trąbkach podczas szarż kawaleryjskich, pompatyczne odjazdy orkiestry – rozumiem w westernach z lat 60., ale tutaj wyszło głupawo. Głupawo. Takiej dosłowności nie oczekuje chyba nawet najbardziej prymitywny, masowy widz.

I coś, czego mi osobiście szkoda. Nie ma w tym filmie ani jednego większego starcia kawaleryjskiego. Szarżują albo jedni albo drudzy. Jak już budujemy mitologię, to można było dać chociaż zajawkę takich bitew jak pod Komarowem. To nie tylko uzupełniłoby obraz wojny i dało szczególne, emocjonujące efekty dla widza. Po prostu polską kawalerię trzeba pokazywać, bo jest czym się chwalić, to była przez wieki najlepsza kawaleria w Europie.

Wnioski: Film potrzebny, w dobrym momencie i z dobrymi założeniami. Technika poszła do przodu i cała polska ekipa nie została aż tak bardzo z tyłu za tą techniką, korzysta z niej i w miarę sprawnie sobie radzi. Może być z tego sukces kasowy, eksportowy i propagandowy. Dobrze. Natomiast sam Hoffman, choć korzysta z gadżetów, nie posunął się specjalnie do przodu od czasu, kiedy nakręcił Potop. Te same, ograne numery z tymi samymi błędami robi dalej. Jak się nie ma… cóż, w tym wypadku jednak można polubić to, co się ma i zdecydowanie lepiej, że ten film powstał takim, jakim jest niż gdyby miał nie powstać wcale.

Oglądać? Tak.

1 myśl na “Bitwa Warszawska 1920 – o filmie”

  1. A dziękuję za Twoją subiektywną opinię o filmie. Planuję na niego pójść za dwa tygodnie.

Komentarze zostały wyłączone.