Owieczka z bulterierem na smyczy

Poeta, wiadomo, człowiek wrażliwy. Często zagubiony, nieraz ostentacyjnie. Pełen zadumy nad sensem istnienia, zachwytu nad świergoleniem wróbelków pośród kwiecia, w chmurnym oburzeniu wieszczący konieczność ratowania ojczyzny. A tu za przeproszeniem wulgarna codzienność: rynek wydawniczy, negocjacje z drukarnią itd, itd. Co robić, co robić?

Otóż jak wiadomo nie ma zboczeń pojedynczych. Każdy sado znajdzie swojego maso, pedant – bałaganiarza, po którym będzie mógł cierpiętniczo sprzątać, reguła jest prosta. Owieczki literatury uwielbiają otaczać się bulterierami, które w ramach fan clubów zajmują się wyszukiwaniem (a czasem i stwarzaniem) wrogów poety, a następnie zagryzaniem ich. Jednocześnie pełnią rolę kogoś w rodzaju menedżerów przecierających ścieżki promocji. Same bulteriery oczywiście czują się spełnione dopiero wtedy, kiedy trafią na bezradnego, astenicznego literata, trochę pozbawionego recepcji rzeczywistości. Tracą wtedy skrupuły i z iście macierzyńską, lwią pasją potrafią zap****lić każdego, kto wejdzie poecie w drogę.

Nie, ależ nie mówię wcale, że to układ z gruntu zły. Ludzie po to dobierają się w pary lub większe grupy, żeby się wzajemnie uzupełniać. Pisarze rzadko mają smykałkę do biznesu, biznesmeni – do sztuki. Mogą sobie nawzajem pomóc, czerpiąc jakieś korzyści duchowe, finansowe itd. W najzdrowszych przypadkach taki tandem nazywa się „mecenatem” i może zrodzić nawet tej skali zjawisko, co epoka w sztuce (jak było w przypadku Renesansu). Czasem mecenas sam ma zapędy twórcze, jeśli jest jednocześnie koneserem, to potrafi podejść do tego z dystansem. Ot, przykład – książę Antoni Radziwiłł, nie przeszedł do historii jako kompozytor, choć komponował. Jednak sponsorował Szopena i, chwała mu za to, nie próbował dowodzić, że jest równie wybitny. To arystokracja, wielcy książęta, wielcy twórcy. A co się dzieje na poziomie podstawowym, na krajowym podwórku literacko – promocyjnym, w zaułkach, kuluarach, w tzw. glebie, podściółce? Ano różnie.

Oprócz sensownych i pięknych przykładów współpracy trafiają się Kółka Obrony Grafomanów, mające na celu niedopuszczenie do uszu poety jakiejkolwiek krytyki. Cel – ochrona nerwów osoby wrażliwej. Skutek – przekonanie, że wystarczy pisać, żeby być poetą, nie ważne jak. Uwagi krytyczne względem tekstu są zawsze odbierane jako agresja przeciw osobie. Kółka są czasami czymś w rodzaju komitetów samoobrony (udział biorą sami piszący) lub właśnie tandemami – poeci + niepiszące bulteriery.

Trafiają się też bulteriery bezpańskie. Jeden z takich przypadków, osobnik obdarzony talentem (co prawda umiarkowanym) do pisania wierszy, fatalny recenzent, publicysta nie potrafiący napisać prostej relacji na poziomie zbliżonym do gimnazjalnego. Obecny w prasie literackiej – cóż, problem redaktorów, którzy nabywają jego teksty. Niestety obecny także w życiu kulturalnym, gdzie oprócz organizacji mniej i bardziej udanych imprez związanych z podróżowaniem koleją, zajmuje się pisaniem paszkwili, nękaniem telefonicznie i internetowo przypadkowych ofiar, rozsyłaniem bzdurnych donosów, przez które dwie już osoby straciły pracę w instytucjach kultury. Za każdym razem w tle jest sugestia, że czegoś broni, lub zwalcza coś złego. Rzadko jednak wiadomo, co konkretnie. To po prostu sygnały „jestem bulterierem do wynajęcia, zabijam, bo w taki sposób zbieram referencje, dodaję sobie osiągnięcia do CV. Czekam na anemicznego poetę, który nakreśli mi jakiś teren do pilnowania”.

Konkretnie do napisania tego artykułu skłonił mnie jednak szereg listów, jakie niedawno otrzymałem od jednej pani (oczywiście, agresywna połowa zestawu). Zaproponowała mi przysłanie nowo wydanej książki, tak normalnie, jak przysyła się do redakcji pism literackich. Tu jednak normalność się kończy, a pojawiają warunki – przyśle książkę, jeżeli. Jeżeli zobowiążę się do napisania recenzji. (że co??). Przecież mogę nie zrozumieć książki/ nie mieć czasu/ nie mieć ochoty/ porzucić recenzowanie itd. Nie mogę zobowiązywać się do napisania recenzji nie widząc na oczy owego dzieła. To jednak był dopiero początek, bo z dalszej części listu wyraźnie wynikało, że ma to być recenzja pozytywna. Jak chcę sobie mieć książkę (w nagrodę?), to mam pisać pozytywnie, a jak nie obiecam, to nie dostanę. Po uprzejmym wyjaśnieniu, że takiego zobowiązania nie mogę przyjąć, gdyż (może nie jest to łatwe do przewidzenia, więc podpowiadam) książka może mi się nie spodobać! jest taka możliwość! – zostałem obsztorcowany za brak przyjaznych uczuć wobec poety, niewdzięczność, złośliwość i złe wychowanie, nie to nie, i książki nie dostałem.

Oczywiście jakoś się bez tego obejdę, mam teraz sześć recenzji do napisania i półtora metra książek do czytania. Jednak ten bulterier zrobił dla autora zdecydowanie więcej złego niż dobrego. Efekt jest taki, że chcąc uniknąć bulteriera, zacząłem unikać także autora, który go wypuszcza bez smyczy. Chyba nie tylko ja.

Poeci. Ja wszystko rozumiem, ale jak już wybieracie sobie te bulteriery, to zadbajcie, żeby miały zdrowe zęby.

1 myśl na “Owieczka z bulterierem na smyczy”

  1. Myślę, że nie powinieneś od razu skreślać autora książki. Za to bulteriera jak najbardziej.
    Oczywiście we wszystkim można znaleźć mocniejsze i słabsze strony, natomiast nie możesz nikomu obiecać, że tych pierwszych będzie więcej – wiadomo.
    Cieszę się, że jestem poza tym światkiem. Anonimowość ułatwia życie. Książki, wydawnictwa, przedsięwzięcia zostawiam większym od siebie. 🙂

Komentarze zostały wyłączone.