Płyta, z którą nie można było sobie poradzić

Dobieranie muzyki pod wieloma względami przypomina dobieranie win. Do chwili/ nastroju/ okoliczności muzyka. Do potraw/ okoliczności itd – wino. Czasem wino do muzyki, czasem muzykę do wina. Jest także kwestia kolejności. Czerwone po białym, słodkie po wytrawnym, intensywne po lekkim. Finezyjne po prostym. Czasem te warunki wykluczają się nawzajem.

Spędziliśmy wiele czasu z moim dawnym przyjacielem, M. na słuchaniu muzyki całymi godzinami, bywało, że do rana. Do tych posiedzeń czasem będę wracał, bo ciekawe rzeczy się działy. Frajda niesamowita właśnie w tym łapaniu nastroju i dobieraniu płyt. I po każdej pytanie – co dalej? I zawsze było coś dalej, aż przychodziła pora kończyć albo spać. Próbowaliście kiedyś? Np. co można puścić po The Wall, żeby ucztować dalej? Albo po Tutu? Czasem nie trafialiśmy. Jak kończyła się kasa, trzeba było po argentyńskim Chardonnay pić polskie piwo. Jak kończyła się inwencja albo po prostu robiliśmy błąd – po Tutu leciał Aerosmith i robiło się głupio. Ale już odwrotnie było całkiem nieźle. Bardzo specyficzne połączenie.

Przez lata nie mogliśmy dać sobie rady z jedną taką płytą, choć próbowaliśmy wszystkiego (tak się wydawało). Bo co można puścić po odsłuchaniu na bardzo dobrym sprzęcie tuż po północy albumu Coverdale – Page? Zapada taka cisza, narkotyczna cisza i koniec. Chciałoby się od razu pójść do nieba, ale obaj nie wierzyliśmy, że pójdziemy do nieba, więc siedzieliśmy w tej materialistycznej ciszy i zdejmowaliśmy z półki różne rzeczy. Jasne, można pójść w jakieś świetliste podsumowanie, lekki jazz albo pseudo jazz typu Lee Ritenour. Ale chodziło o to, żeby pójść dalej, a nie żeby mieć latarkę do oświetlenia ścieżki na Ziemię. Intuicja podpowiadała coś soczystego, ale praktyka pokazała, że sama siła nie wystarcza. Okazywało się bowiem, że muzyka sama z siebie potężna – bladła (nie artystycznie, ale właśnie siłowo). Gov’t Mule stawały się miękkim bluesem, Rush był zbyt intelektualny. Po rozpędzonej lokomotywie rowery nie imponują. W takich momentach jest pewien pożytek z włączenia Metalliki albo innego kaszlaka. Można odczuć, jak ogólnikowe, czasem wręcz groteskowe są to zespoły i jak krucha jest ich pozorna siła, jak blada ekspresja. Wszystko wysiadało. Dwa lata szukaliśmy. Nawet King Crimson nie dali rady, bo po prostu nie do tego służą.

Płyta jest niepowtarzalna. Page po różnych przygodach solowych (pierwsza płyta The Firm jest nawet znośna) był blisko przejścia w stan muzealny. Coverdale u szczytu sławy, pogrążony jednak w komercyjnym heavy metalu. Stworzyli dzieło, które podobno bardzo zmartwiło Planta, coś niepodobnego do Purpli, nieco tylko przypominające Zeppelinów. Całość jest równa, nie ma słabych punktów ani wpadek z odstawaniem stylu. Dynamika różnorodna, nie nudzi, ale też nie przekombinowana. Brzmienie jest potężne, w niektórych utworach gra dwóch basistów, nałożone są trzy – cztery gitary. Perkusja pracuje jak tłoki lokomotywy. Wszystko niewygładzone, szorstkie, autentyczne. Jak do tego zaśpiewać? Nie wystarczy wrzeszczeć, tu było potrzebne absolutne wokalne mistrzostwo świata, żeby nie popsuć, bo sam silny głos jest jak szybki samochód. Żadna sztuka wjechać w drzewo. I tu gwóźdź: Coverdale zaśpiewał według mnie najlepiej w życiu. Prezentuje pełną skalę, wszystkie posiadane środki ekspresji, gigantyczną dynamikę, świetne wyczucie, modulację, artykulację, jest bezbłędny (jak trzeba zafałszować, żeby nie było za gładko, po prostu pozwala sobie wypuścić ekspresję poza kontrolę i jest dobrze). Don’t Leave Me This Way jest moim zdaniem jednym z najlepszych białych bluesów, jakie kiedykolwiek zagrano. Chociaż znam takich, którzy twierdzą, że to nie blues. Ale co mi tam. Blues i koniec.

Kupiłem ten album podczas wakacji w Krakowie. Mój pierwszy przyjazd do Krakowa, chciałem mieć wartościową pamiątkę. W czasach bujnego rozkwitu grunge nie było wielkich szans na sukces, ale płyta obroniła się. Page zasnął po niej znowu, a Coverdale nagrał świetne Restless Heart, choć to tylko cień, próba nawiązania.

Ale, ale, (bo się wcześniej o tym rozpisałem) czy mam coś, czego można słuchać później, po albumie Coverdale/Page? Tak, mam. Chociaż M. absolutnie nie zgadza się ze mną, chyba był trochę uprzedzony. Napiszę o tym innym razem, przecież nie mogę uprzedzać faktów, a każdy powinien dostać szansę poszukać samemu.

Daję wersję studyjną, bo nie znalazłem przyzwoitej jakości nagrania z koncertu. Ale z tego co można wynaleźć w sieci, to na żywo wypadali nie gorzej niż w studiu, czyli koronkowa robota. Wyjątkowo aż dwa kawałki z jednej płyty 🙂


No! Właśnie. Kończy się to, wybrzmiewa, dogasa – i co dalej? Czego dalej słuchać? Zapada cisza i… już nic nie jest tak jak było jeszcze niedawno.

3 myśli na “Płyta, z którą nie można było sobie poradzić”

  1. Podobno Plant był wściekły:)
    posłuchaj Sławku Black Country Communion, to ta sama tradycja.

    pg

    1. bo ktoś mu pagea zarąbał 😉 a plant by tego po prostu nie zaśpiewał. za to słyszałem wersję jednego kawałka z plantem, inaczej trochę zaaranżowana. w sumie fajnie wyszło, zdecydowanie zeppelinowsko. ale nie ma nawet połowy tej mocy.
      black contry to chyba ci goście od hughesa? to znaczy teoretycznie cztery duże nazwiska, ale jak słuchałem to miałem wrażenie, że brzmi nic inaczej niż solowe płyty hughesa. gość ma wyraźnie za silną indywidualność, nawet bonamassy tam nie było słychać.

      ale lubię solowe płyty hughesa, to też mi się podobało 🙂

      ale bis: dzięki za polecenie.

Komentarze zostały wyłączone.