Leszek Żuliński „Mefisto” – zajawka recenzji

Pełny tekst ukaże się na portalu Salon Literacki, w dziale recenzje. Jak redaktorka niejaka Dorota Naczelna Ryst zaakceptuje. Dziś zajawka:

Mężczyźni za wszelką cenę próbują zrozumieć kobiety (podobno rzadko się udaje). Podróżnicy chcą pożyć chwilę jak Maorysi albo Eskimosi. Z łatwością utożsamiamy się np. z Jamesem Bondem, Casanovą, Edith Piaf – każdy wedle gustu. Czy jednak wypada patrzeć na świat oczami Judasza? Czy chcielibyśmy? Czy byśmy umieli? I po co? Czy w ogóle mamy prawo przyjmować do umysłu ten sposób myślenia?

Książka Żulińskiego to już nie zabawa w sympatycznego i dowcipnego Korowiowa, który niby jest zły, ale i tak go lubimy. Trafiamy tu na prawdziwy hard core.

Bohater (jest to pewnego rodzaju opowieść z zaczątkami fabuły, bohaterem bardziej niż podmiotem lirycznym) próbuje różnych postaw i prawdopodobnie jest to efektem emocji, a nie chłodnego eksperymentu. Bywa skruszony, wręcz irytująco przepraszający. Ale bywa też zadziorny, zrezygnowany, filozofujący, w końcu zbroi się w godność swojej misji. Mogą się w tym szkicu pojawić pewne niekonsekwencje, wynikają one z niejednoznacznej treści tomu. Jednak od początku do końca jesteśmy po stronie zła. Oglądamy je z różnych stron, czasem usprawiedliwiając, czasem chłodno opisując, czasem lamentując nad jego wszechmocą, niekiedy odnajdując jego zaskakujące cechy, czy kierunki oddziaływania. Spoufaleni z nim (Mefisto to „Mefisiu”, zdrobnienie – efekt wielu lat bliskiej współpracy, może niejednej opróżnionej butelki, może nawet zażyłości). Bohater na początku przygląda się piekłu z zaciekawieniem. Nie ocenia, przeżywa rodzaj fascynacji. Dylematy, na które natrafia są nierozwiązane przez filozofię i teologię od wieków. Są więc nadal frapujące, zwłaszcza kiedy widzi się z bliska całe rekwizytorium Szatana