Od dość dawna usiłuję tworzyć zaczątki jakiegoś zdrowego rynku kultury. Takie małe podwóreczko Salonu Literackiego, w którym wszystko działa poprawnie. Promowani są dobrzy pisarze, słabi – dostają szansę na krytykę, warsztaty, rozwój. Tomiki wydawane są bez obciążania finansowego autora. Wieczory autorskie są płatne. Książki się sprzedaje, a nie rozdaje znudzonej rodzinie i znajomym w pracy.
Aż tu nagle (bo przypadkiem zajrzałem na cudze podwórko) dostałem w łeb. Są takie miejsca, tacy ludzie, takie instytucje, gdzie za normę przyjmuje się:
1. Masz prawo przeczytać 3 swoje wiersze nie wiadomo dokładnie przed kim, jeśli zapłacisz 30 zł.
2. Wszystko odbywa się na zbiorowej imprezie, ale nie wiadomo, kto ma przyjechać jako gość i kto będzie publicznością.
3. Przyjeżdżasz na własny koszt, nocleg jest płatny, wyżywienie we własnym zakresie.
4. Nie jest to prywatny zlot poetów, tylko oficjalna „impreza literacka”.
5. Sala na to spotkanie znajduje się w Domu Kultury. Dom Kultury żąda od uczestników pieniędzy za to, że odbędzie się w tej sali impreza kulturalna.
Jestem w piekle.
no i pewnie tłumy walą, a terminy pozajmowane na dwa lata z góry? i każdy poeta jest syty – dostaje certyfikat: zapłaciłeś, wiersz przeczytałeś, obiad zjadłeś. dyplom, goździk, zdjęcie na naszą klasę :))
p.