Słucham ostatnio namiętnie Diamandy Galas. Teraz na przykład. To muzyka zupełnie wściekła. Kobieta ma głos trochę zalatujący Tiną Turner i mogłaby śpiewać fantastyczne bluesy, ale robi to rzadko. Zasadniczo to wokalno – sonoryczno – formalne eksperymenty z silnym akcentem okultystycznym i psychotycznym. Ciary chodzą. Jakby ktoś chciał dobry punkt wyjścia, to najzupełniej standardowo można zacząć od pierwszej płyty. Wiece czarownic, autentycznie brzmiące glosolalie, światy totalnego nawiedzenia. Śpiew czerpie z najlepszych tradycji wrzasków Gillana, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mocno słychać Petera Hamilla – również w konstrukcjach utworów i ich przesłaniu. Po drodze pojawiają się jakieś wpływy muzyki etnicznej, medytacyjnej, strasznie to wszystko dziwne, strasznie straszne i strasznie energetyczne (a nie ma nic wspólnego z durnym porykiwaniem upozowanych na satanistów mroczno – metalowych frajerów)
Pobrzękuje mi trochę Schonbergiem, Debussym, Lisztem – ale to może być zbieg okoliczności.
A tak na marginesie – przypomniał mi się jeden ze sztandarowych wierszy Herberta, „Co pan Cogito myśli o piekle”. Otóż chóry piekielne właśnie chyba dorównały niebieskim. Poza kompletnie atonalną harmoniką, poza zupełnym zniesieniem metrum, poza upiorną atmosferą tej muzyki jest coś, czego warto poszukać. To coś, to autentyczne piękno. Wszystkie współbrzmienia, monodie, impresjonistyczna skala barw – dobrane są ze smakiem, chociaż ktoś wychowany na stereotypowych pojęciach może tego nie zauważyć. A jeśli zauważy, uczucie jest być może podobne do hipotetycznej sytuacji, kiedy odkrywamy, że odczuwamy językiem jakiś nowy, nieznany smak poza czterema (czy też pięcioma jak twierdzą niektórzy) znanymi na wylot.
To wszystko jest innym rodzajem estetyki, ale bardzo estetycznym.
straszne, ukropne i czarownica 😐
hehe 🙂
hehe, właśnie tak, czarownica