Black Christmas

Sylwestra spędzałem zwykle w domu, ale dwa razy zdarzył mi się wyjątkowy nowy rok u mojego przyjaciela (wówczas), Marka. Czasem o nim pisywałem tutaj. Drogi nam się rozeszły, ale wspomnienia zostały.

Marek zawsze klepał biedę. Był człowiekiem z wysoką inteligencją (piszę „był”, ale mam nadzieję, że wciąż żyje i jest…), znakomitym poczuciem humoru, szerokimi zainteresowaniami, do tego przystojnym i z dobrym gustem. Nauczył mnie pić piwo (a ja jego – pić wino). Przez trzy lata pracowaliśmy w tych samych sklepach winiarskich, załatwiałem mu tam robotę. Szybko się wyuczył podstaw wiedzy o winie, a smak miał dobry i umiał odróżnić wysoką jakość od niskiej. Z piwem zresztą podobnie, do dziś polegam na jego opiniach z tamtego czasu.

Zarabialiśmy wtedy nieźle i łoiliśmy niemiłosiernie, a stać nas było na naprawdę dobre rzeczy. Przy zwykłych okazjach otwieraliśmy Loarę, proste bordeaux lub jakieś Ribatejo, ale do poważniejszych dyskusji odpalało się supertoskany, Priorat albo Rivesaltes. Zdarzało się wypijać to np. na schodach do SKM w Gdyni-Redłowie. A potem obaj straciliśmy tę pracę i zaczęło się picie mało i tanio.

Marek zawsze marnował swoje talenty. Kasa była mu potrzebna do życia, ale żył tak, że łapał się do pracy na jakiejś budowie, spłacał długi, odkładał trochę i rzucał wszystko. Wkrótce okazywało się, że to co odłożył wystarczyło na miesiąc, następnie rozpaczliwie dorabiał tu i tam, wpadał w kolejne długi i trwało to, dopóki nie znalazł w końcu lepiej płatnej fuchy, wychodził na prostą, przez chwilę oddychał, po czym znowu wszystko psuł.

Poznałem go przez matkę. Oboje należeli do tej samej sekty, sekta zniszczyła mu życie, bo panował tam zakaz zdobywania wykształcenia. Prywatnie był wyluzowany (aż nawet za bardzo), ale kiedy schodziło na tematy religii, sztywniał. Gadaliśmy jednak głównie o kobietach i o muzyce. Znał się na tym, skubany (na kobietach znacznie lepiej ode mnie, był dwukrotnie żonaty i starszy ode mnie, w sprawie muzyki obaj byliśmy nieźli). Siedzieliśmy godzinami puszczając sobie nawzajem miliony rzeczy. Był maniakiem dźwięku, tzw audiofilem, z jednej z tych fuch kupił sobie sprzęt absolutnie pierwszoligowy. Kiedy już go kupił, przez pół roku nie płacił czynszu, bo wydał wszystko co miał; prawie nie jadł, jedynie wciągał hektolitry piwa. Ale to brzmiało… co tu dużo gadać.

Ad rem. Pojechaliśmy kiedyś do Francji na tygodniowe targi winiarskie w dolinie Rodanu. Światowa ekstraklasa winiarska, Cote Rotie, Hermitage, Condrieu, Lirac, coś nieprawdopodobnego. Najadłem się czarnych trufli chyba na całe życie. Na tych degustacjach wypożyczano kieliszki Riedla, tzw. kryształowe, z doskonałego szkła, starannie wyprofilowane do celów kiperskich. Przy wyjściu obsługa wyłapywała mocno podpitych gości (w zabytkowych pałacach i kościołach wystawiało się po kilkudziesięciu producentów win) i odbierała wypożyczone kieliszki. Kto stłukł – płacił 15 euro za jeden kieliszek. Są cholernie drogie (i cholernie dobre). I my dwaj, generalnie w życiu biedujący, piliśmy te wszystkie wina z kieliszków Riedla. Chcieliśmy zatrzymać po jednej sztuce na pamiątkę, ale obsługa była czujna i bardzo rygorystyczna, nie bardzo sobie wyobrażam, żeby wynieść niepostrzeżenie taki kieliszek.

A potem zrobiło się tak jak zawsze, czyli straciliśmy tę pracę, bida, ja łapałem fuchy, Marek łapał fuchy. Sylwester pewnego razu postanowiliśmy spędzić na gadaniu o kobietach i muzyce. Szarpnąłem się na dużą butelkę belgijskiego piwa i miód dwójniak, a Marek przytargał zgrzewkę piwa Stella Artois. To było naprawdę dużo, obaj byliśmy spłukani totalnie. Ale na wszelki wypadek było jeszcze parę puszek naprawdę podłego polskiego piwa, którego marki nie godzi się wymieniać. Słuchaliśmy Queensryche, Allman Brothers, gadaliśmy przepięknie, aż skończył się porządny alkohol i przyszło do wypicia tego podłego, na który było nas jeszcze stać. I wtedy Marek wyszedł na chwilę do kuchni, mówiąc, że właśnie za minutę nowy rok. Wrócił z tym piwem i ze szkłem, do którego je rozlał. Nie mogłem uwierzyć. To były te Riedle z Francji.

Najlepszy Sylwester w moim życiu spędziłem pijąc podłe piwo z kieliszków Riedla, które nie wiem jakim cudem Marek wyniósł z targów w Dolinie Rodanu, gadając o rocku i o kobietach. W tym roku jednak przesiedzę to w domu, pewnie spróbuję się po prostu wyspać. Drugi raz coś takiego jak wtedy się nie zdarzy.

A przy okazji muzyki – pisywałem na tym blogu także o niejakim Waldku. Fakt, to on nauczył mnie słuchania, otworzył mi oczy i uszy, choć zrobił dla mnie coś ważniejszego: był jak ojciec. Wtedy, kiedy mój prawdziwy ojciec siedział w więzieniu i później, kiedy dorastałem i najbardziej potrzebowałem kogoś, kto by mnie wsparł. Poznałem go tak jak Marka – poprzez matkę, należał do tej samej sekty. Wspaniały człowiek, wiele mu zawdzięczam. Religia nas rozdzieliła, żałuję tego, straciliśmy kontakt. Nigdy zresztą nie był ortodoksem, swoje zainteresowania muzyczne ukrywał, bo były „bezbożne”. Dziś dowiedziałem się, że umarł. Spytałem jak, ale to już nikogo nie obchodziło, bo „odszedł od boga”, więc niech sobie umiera. To oznacza, że chyba wiedział, że umiera i zdążył się oficjalnie wypisać z sekty, żeby umrzeć godnie. Szkoda człowieka, wspaniały umysł, wybitny znawca muzyki współczesnej, obeznany z filozofią, fenomenalny biblista, trochę złośliwy, ale wierny przyjaciel. W późnych latach 60. grał w zespole rockowym, mieli tam partie rozpisane na dwie gitary solowe, pięć lat przed Wishbone Ash, których uznano za pionierów tej „herezji” aranżacyjnej. Oczywiście nikogo to wtedy nie obchodziło, krytycy stukali się w głowę. On mnie nauczył czym różni się dobre granie na gitarze od genialnego grania. Może gdybym ćwiczył, to mając takiego mistrza coś bym osiągnął.

I umarł teraz. Taki dostałem prezent na gwiazdkę.

2 myśli na “Black Christmas”

  1. Nie do końca wszystko złapałam, zabrakło lotu, ale Twój zapis wydobył sporo do myślenia. Wyczucia wspólnoty przeżyć, jeśli nie wszystkich dosłownie, to poprzez spojrzenie w „najbliżej”. Od niedawna dostaje do przeczytania krótkie teksty /eseje?/ tematycznie przystające do opisanych przez Ciebie doznań wyprowadzonych prosto z Francji, chociaż osadzonych na – tu, u nas.
    Później sprawa wiary-niewiary i przyjaźni, która nie jest poza moją wyobraźnią, bo pożegnałam…
    Muzyka – też zbliżone punkty zapalne w wybuchu – gdy odsłuchanie zależne od sprzętu, rodzaju kabla, wygłuszenia ściany, nawet jeśli psuje to estetykę wnętrza. I nawet wiem, z kim mógłbyś o tym w Rumi się roz/rozmawiać, uwzględniając zajętość w obowiązkach głównych.
    /Wiesz, wciąż żałuję, że choroba mnie wykluczyła z Grona i z nikim nie mam kontaktu./
    Muzycy – żył sobie kiedyś Kazik, w 1983 miał dwadzieścia sześć lat. W pokoju postawił bębny/może źle określam, bo chyba były też talerze. Znasz muzykę Tamtego okresu. On uwrażliwił mnie na Ryśka, ja wcześniej Jego na SBB. Do dziś pamiętam Ich pierwsze koncerty, dwa, na których byłam zupełnie przypadkiem. Wtedy nie rozumiałam Wielkości która powstaje na moich oczach, ale czułam Inność od tego, z czym już się osłuchałam.
    Nie będę już sprawdzała, czy napisałam poprawie 🙂
    To nie ignorancja czy lenistwo. Możliwości.
    Pozdrawiam Cię. A na ten rok, który zdaje się, będzie bardziej szalony od poprzednich, życzę spełnienia, radości i szczęścia.
    Nie zostawię linku na muzykę, bo mogłoby się okazać, że trafiłam 🙁 Sama siedzę teraz znowu w Dżemie, niekiedy w SBB, zamęczam Pana Czyżykiewicza. Kamil Wasicki jest najnowszym znaleziskiem.
    Jeszcze raz – powodzenia :))

Komentarze zostały wyłączone.