Beskid

Pierwsze dwa dni zastanawiałem się, czy ja dobrze robię. Nieogarniona ilość telefonów do klientów, ofert do napisania i wysłania, przygotowanie Fali Poprzecznej, odbiór tapczanu, zaliczenie z awangardy do napisania, faktury do opłacenia – a ja siedzę odcięty od świata (bez zasięgu w telefonie) i robię sobie wakacje. Na szczęście tylko dwa z tych dziewięciu dni zajęło mi wątpienie. I gdyby nie to, że znowu na koniec zostałem tu sam, żyłbym w sielance. Dziś ostatni wieczór urlopu, pierwszego od sześciu lat.

Pojęcia nie miałem co zrobić z tym wieczorem. Wiedziałem, że będzie do dupy, bo goście się rozjechali, a rodzina dziś dość szybko idzie spać i będę siedział sam w pustym domu z butelką piwa i laptopem bez internetu.

Internet jest co prawda 20 metrów od domu i pewnie uda mi się wrzucić tę notę na bloga, ale nie o to chodzi. Kiedyś to miejsce kojarzyło mi się z radosnym przyjazdem na wakacje. Jednak od wielu lat kojarzy mi się głównie z przykrym wyjazdem. Jest pewnie w tym jakaś wyższa mądrość i można by z tego zbudować jakąś życiową metaforę, tyle że wcale przez to nie poczuję się lepiej.

Ostatecznie warto było. Lubię być „u siebie na wsi”, a miejsce jest absolutnie piękne. Po sześciu bodajże latach przerwy okazało się, że wreszcie mogę jako wujek wypić drinka z młodszą częścią rodziny (i z ich narzeczonymi). Pozostali też trzymają się nieźle, ale to już pewnie sprawy na tyle prywatne, że nie ma co.

Zmieniło się, fakt. Czasem na lepsze – utwardzone drogi, lepiej zaopatrzony sklep (jedyny we wsi). Czasem też na gorsze. Komunikacja jest już wyłącznie prywatna, nadal zawodna, ale jeszcze bardziej przerzedzona. Nie mam pewności, czy dojadę jutro do Krakowa, gdzie mam przesiadkę do Gdańska. W Krynicy jakby po kataklizmie. Dworzec PKP, niegdyś połączony z PKS, pełen ludzi, gęsty od pociągów i autobusów – obecnie zabity dechami. Poczekalnia zmniejszona do rozmiarów kuchni w „wielkiej płycie”, brak kasy biletowej, baru, zlikwidowane oba kioski. Na peronie było źródło wody mineralnej, można było się napić i umyć ręce. Cóż, wyschło. Odjeżdżają dwa pociągi na dobę.

Pamiętam, szedłem kilka razy przez hale nad Wierchomlą stromym zejściem do Żegiestowa. Nigdy się nie martwiłem o powrót. Raz nawet trochę romansowałem ze sprzedawczynią wody mineralnej w pijalni w Żegiestowie. Czas płynął, a kiedy w końcu poszedłem na pociąg, okazało się, że jeździ co godzinę. Teraz jest jeden wyjazd z Krynicy o piątej rano, drugi o piętnastej. Cześć.

Prywatne busy kręcą się po mieście, fakt że jest tanio. Ale dworzec to dworzec, to zwiastun, że życie społeczne jest jakoś zorganizowane, a nie rozproszone, niepewne, łamliwe. Brak dworca to rozkład cywilizacji, jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało.

Kuzyn powiedział mi dziś, że powinienem być rolnikiem. Może ma rację. Sianokosy zawsze dawały mi nieopisaną radość, chociaż była to ciężka praca nieraz przez kilkanaście godzin w upale. Lubiłem rąbać drewno, zbierać grzyby, kopać ziemniaki. Siać i pielić. Pomogłem dziś trochę przy sianie, ale najwyżej pół godziny. Niewielka radość. Odrobinę grabienia, resztę zrobiła maszyna. Problemem nie jest jak zdobyć siano i jak je zwieźć do stodoły, tylko – jak się go pozbyć. Krów prawie nikt już tu nie hoduje, nie opłaca się poniżej stu sztuk. Skup mleka zamknięty. Każdy jeździ do miasta do pracy. W stodole zamiast siana bratanek wstawił stół bilardowy (nie powiem – miło się zagrało). Nie zmieniło się tylko to, że tu wszędzie stoi woda. Na płaskim i na łagodnych stokach, nawet po kilku słonecznych dniach trawa chlupocze pod nogami. Kuzyn mawia, że tu nie powinno się siać zboża (nikt już i tak chyba tego nie robi), tylko otworzyć cegielnię. Flisz karpacki. Na tym fliszu rośnie trawa na metr, czasem na półtora, kosi się ją, suszy w kopach, pozbywa się.

Wieczorami lub w przelotnych deszczach (nie lało na szczęście mocniej) pszczoły wracały zmęczone, obciążone i wściekłe. Leciały czasem metr nad ziemią, zderzały się z ludźmi. Na tle nieba widać wtedy setki tysięcy owadów (w Bereście są ogromne prywatne pasieki, w tym mojego kuzyna i mojego bratanka). Zadziwiające – w skupie miodu płacą pszczelarzowi za kilo więcej niż później miód kosztuje w sklepie. A tu powstaje ten spadziowy, górski, o którym się pisze peany. I słusznie się pisze.

berest

Cuda, te poboczne miasteczka, w których nie ma bankomatów i hoteli. Muszyna jest nawet spora (na tym tle to metropolia), jaskrawsze wrażenie robią takie Rytro, Grybów, Piwniczna. Rynek takiego miasteczka obfituje w sklepy odzieżowe, koniecznie jeden z narzędziami, spożywcze, zwykle dwie – cztery restauracje, pizzerie, puby czy po prostu speluny. Niekiedy jest nawet dom handlowy. Centrum informacji turystycznej, klomby na środku i fontanna. Ratusz, postój taksówek, drogowskazy. Potem wychodzi się z rynku jedną z uliczek w klasycznym układzie, idzie się może pięćdziesiąt, może sto metrów, domy robią się parterowe, często drewniane, biegają kury i kaczki. I po tych stu metrach zaczyna się pole a przy ulicy stoi tablica oznajmiająca, że miasto się właśnie skończyło.

Strefa cywilizacji jest maleńka i nie próbuje oszukiwać. To tymczasowe schronienie, jak szałas w górach czy bacówka dla przemarzniętych. Myślę, że to uczciwy sposób organizacji świata. Uczciwszy niż wielkie miasta, które tworzą pozory, że mamy tu jakieś prawa, że nad czymś panujemy.

Cztery dni spędziłem z przyjaciółmi z Trójmiasta i Warszawy. Trochę łażenia po górach (a raczej spacerów), udało się też umówić spotkanie autorskie w Muszynie dla Marcina i Dominiki. Napiliśmy się dobrego i złego wina, nagadaliśmy się, czytaliśmy ibero. Przybiliśmy do ściany prześcieradło i oglądaliśmy filmy (ściany są drewniane). Puszczałem trochę starego disco z czasów, kiedy jeden z kuzynów był disk-jockeyem w wiejskiej dyskotece (trochę go wspomagałem, zaraziłem tu niektórych zamiłowaniem do Depeche Mode). Zachowałem zrozumiały sentyment dla całej tej szmiry pod szyldem Fancy, Bad Boys Blue, Modern Talking, Scotch, no, dajmy temu spokój. Taka drobna, nieszkodliwa słabość.

Padła propozycja, żeby tu robić plenery poetyckie, czy w ogóle jakieś dobre i fajne. Co prawda ten domek już do mnie nie należy, ale rodzina zawsze chętnie udostępnia, więc czemu nie. Kto wie. Kto wie, trzeba to przemyśleć. Poza tym był obowiązkowy Zuber z Janem, strzępki festiwalu im. Kiepury, kolej gondolowa, cerkiew, dożynkowy festyn we Florynce, plany na przyszły rok. Nie załapaliśmy się natomiast na Perseidy. Albo chmury, albo pełnia.

Oprócz tego kot Stefan (zarąbiste kocie dziecko) i pies Tobiasz, który żywi się pszczołami.

Anita, Dominika, Marcin – dzięki że przyjechaliście. Pozdrawiam rodzinę i dawnych znajomych którzy – o dziwo (albo raczej: o zgrozo…) mnie pamiętają.