Purple Album – Whitesnake nie spuszcza z tonu

Ukazał się nowy album Whitesnake. Jest to zbiór odświeżonych wersji utworów Deep Purple z płyt Burn, Stormbringer i Come Taste the Band, czyli z tych, na których śpiewał David Coverdale zanim stworzył Whitesnake. Oryginały pochodzą z pierwszej połowy lat 70. Myślę, że najwięcej powiem o tej płycie wchodząc w polemikę z innymi recenzentami. A od siebie na początek też parę zdań.

Album jest znakomity. To dwunasta płyta studyjna Whitesnake i jednocześnie hołd dla korzeni współczesnego rocka. Od koncertowej Live in the Still of the Night marzyłem o pełnej wersji utworu Stormbringer i doczekałem się. Być może są pewne nierówności w skali całego wydawnictwa (najgorzej wypada Mistreated i Solider of Fortune), ale całość broni się doskonale.

Do składu wrócił wspaniały Tommy Aldridge, jednomyślnie chwalony przez recenzentów nowej płyty. Niezupełnie jest to uzasadnione. Album nie promuje indywidualnego stylu żadnego z wykonawców (nawet Coverdale’a). Osią jest aranżacja i idea przewodnia, trzeba pamiętać, że płyta jest po pierwsze odtwórcza, służebna, dopiero w drugiej kolejności – twórcza. Co ciekawe, odszedł także Dough Aldriche – wydawałoby się nienaruszalny filar Whitesnake od ładnych paru lat. Zastępuje go Joel Hoekstra, nazwisko dla mnie nowe. Oprócz tego, że pojawił się w zespole Night Ranger (niewyrafinowany pop-metal), nagrał kilka solowych płyt z całkiem przyzwoitym fussion w modnym od niedawna stylu. Na teledyskach robi bardzo głupie miny, ale gra nieźle. Mam jednak nadzieję, że gitarzystą numer jeden zostanie Reb Beach, on naprawdę ma moc w rękach.

Muzyka Deep Purple była prekursorska tam, gdzie antycypowała cięższe brzmienia (z braku wcześniejszych wzorców szukając ich niejako po omacku), w innych momentach realizowała idee swojego czasu. Często też odnosiła się do rzeczy zastanych, gdyż jak cały ówczesny hard rock wyrastała z bluesa. Za największą zaletę The Purple Album uważam wyciągnięcie maksimum konsekwencji z tych wczesnych założeń. Takie kawałki jak Stormbringer w pełni „dociążają” punkt wyjścia, prowadząc utwór do jego heavymetalowego spełnienia. Inne, jak Comin’ Home są wcieleniem hard rocka według najlepszych kanonicznych standardów gatunku. Słychać też wpływy country i southern rocka (Holy Man), wszystko zrobione z pełną świadomością czasu i historii nurtów.

Parę zdań o recenzjach. W prasie zagranicznej (sprawdzałem tylko internet, ale jest tego niemało), większość jest pozytywnych. Jedną nieprzychylną opinię bardzo mocno skrytykowali komentatorzy na forum. Co innego w Polsce. Nie znalazłem niemal żadnych przychylnych komentarzy. Pozwolę sobie na polemikę. Pomijam małostkowe zarzuty o to, ile Coverdale chciał zarobić, że ma kompleksy i że jest nikim – to nie są recenzje, to wszędobylskie „polactwo”. Odniosę się do spraw merytorycznych.

Najczęstszym zarzutem jest osąd, że nowe wersje są… inne niż oryginalne. No tak, gdyby zespół nagrał wersje identyczne, narzekanoby na to, że niczym się nie różnią. Pozostaje chyba uznać, że pierwotne wersje są tak bardzo klasyczne, że należy je zamknąć za pancernymi szybami, zabronić nagrywania coverów, najlepiej odtwarzać w limitowanych ilościach, bo są już tak klasyczne, że muszą być jeszcze bardziej klasyczne. Wstawić do formaliny i dopuszczać pięciu wybitnych koneserów rocznie, żeby słuchali, cmokali i prowadzili mądre dysputy nad klasycznością klasyki. Tak to jest z tą „innością”, że zawsze będą pretensje.

To dziwne zjawisko występuje dość często. Na przykład zwolennicy heavy metalu (a więc muzyki powtarzalnej, schematycznej) potrafią stworzyć taki zarzut (fakt, że błyskotliwy, ale nonsensowny), że „Iron Maiden nagrali w 1982 roku Number of the Beast, a potem co dwa lata nagrywali ją od nowa”. Chodzi o podobieństwo wszystkich kolejnych płyt, a przecież to typ muzyki, w którym podobieństwo stanowi o istocie gatunku. Z drugiej strony fani Genesis (zespołu, który od początku stawiał na nowatorstwo i zmienność) potrafią obrazić się o nagranie albumu Abacab, bo mocno różni się od starszych płyt, jednocześnie krytykując wcześniejszy Duke, że nie wnosi nic nowego do „progresywności”. Zaiste, trudno dogodzić.

Pretensje pojawiają się także o to, że instrumentaliści „nie tej klasy”, co Blackmore i spółka. Cóż. Blackmore miewał znakomite momenty, ale był to wykonawca słaby technicznie na obecne standardy. Wiele jego zagrywek to zwykłe popisówy, które robiły wrażenie w roku 1969, ale dziś jest to absolutne minimum sprawności rockowego gitarzysty. Czas otoczył te zagrywki patyną, są (znowu to słowo…) klasyczne. Nie zapominajmy jednak, że oprócz takich wspaniałych riffów, jak w Mistreated, Blackmore zagrał kilometry bezsensownych wprawek, które nie miały innego celu niż zaimponować techniką. Często nie nadążał, mylił się, nawet w nagraniach studyjnych. Wielkość tych nagrań polega na ich odkrywczości, świeżości, przełomowości, a nie tym, że były świetnie zagrane – bo często nie były, zwłaszcza według dzisiejszych standardów. Reasumując: wiele oryginalnych utworów Purpli sprowadzało się do zwykłego efekciarstwa, którego obecnie nie słyszymy, bo ciąży nad nami świadomość „obcowania z klasyką”. Nie miejmy pretensji, że w roku 2015 zagrano je błyskotliwie i poprawnie. Tego samego chcieli Purple w latach 70., tylko nie zawsze im wychodziło. Coverdale wrócił do korzeni i – jak widać – nie wszystkim się to podoba. Nawoływania o więcej duszy w muzyce to paranoja, dusza pojawi się za dwadzieścia lat. Oczekujecie, że te nowe wykonania po trzech tygodniach obrosną mitem i legendą w równym stopniu jak wersje z czasu, kiedy niektórych z recenzentów nie było na świecie?

Zarzuca się też naddatek mocy, odchylenie hardrockowych wzorców w stronę heavy metalu. Co dziwne, ci sami komentatorzy wygłaszają opinie, że najlepszym albumem Whitesnake jest 1987, który właśnie wprowadził metal do brzmienia zespołu. Teraz mają żal, że nowa płyta nie jest próbą odkurzenia tych „gorszych” brzmień. Rzeczywiście, Mistreated w nowej wersji brzmi gorzej niż w starej, ale wzmocnienie dobrze posłużyło większości pozostałych utworów, co wiąże się z jeszcze jedną sprawą:

Paradoksem jest to, że „wzorcowe” wersje pochodzą z płyt uważanych przez fanów Purpli za jedne z najsłabszych. Zarzuca im się miałkość, brak mocy, funkowe zapędy Hughesa, które zdeformowały „klasyczne” brzmienie zespołu. The Purple Album eliminuje te wady i – zgroza! – właśnie za to jest krytykowany. Recenzenci najwidoczniej, zgodnie z prawem inżyniera Mamonia, lubią tylko te piosenki, które już znają.

Purple grali popisówki i Whitesnake gra popisówki, tylko sprawniej.
Purple próbowali grać jak najgłośniej i jak najagresywniej, Whitesnake gra jeszcze głośniej i agresywniej.
Purple ciążyli do komercyjnego hard rocka i Whitesnake ciąży do komercyjnego hard rocka, tylko bardziej świadomie.
Purple mieli funkowe wpadki, za które są słusznie krytykowani i które Whitesnake wyeliminował.
Purple od Machine Head stali się schematyczni, Whitesnake replikuje ten schemat.
Nowa płyta Whitesnake realizuje wszystkie założenia Deep Purple, ale jest o 40 lat młodsza, więc mamy pretensje, że nie jest tak stara, klasyczna i legendarna jak oryginalne wersje, chociaż nowe wersje bywają lepsze. A mnie przyprawia o zdumnienie wizerunek rockmana, który się „sklacysyzował” i siedzi w swojej świątyni obsługiwany przez kapłanów – starych tetryków. Coverdale dobiega siedemdziesiątki, a okazał się młodszy duchem od wszystkich budujących ołtarzyki dla Machine Head, piątej symfonii Beethovena, kopuły we Florencjii i rzeźb Fidiasza. „Słowacki wielkim poetą był”, a „Deep Purple bardzo są klasyczni” i nie wolno podchodzić do tego kultowego zabytku bez przepustki.

Reasumując: większość krytyki ma podłoże sentymentalno-ideologiczne. Wielbiciele muzyki „starej, dobrej, klasycznej” itd. nigdy nie będą zadowoleni, bo Deep Purple skończyło się na Machine Head, Whitesnake na 1987, Genesis na Foxtrocie, a Metallica na Kill’em All. Nie warto czytać opinii osób, które słuchają Deep Purple na kolanach ze złożonymi rękami i powtarzających po każdym utworze „amen”. Za dobrą opinię o nowym albumie Whitesnake pozwą was do sądu za obrazę uczuć religijnych. Nowy Whitesnake jest do słuchania dla ludzi o otwartym uchu i ceniących nie tylko tradycję, ale też zwyczajnie dobrego rocka. To znakomita płyta.

Najcenniejsze jest to, że można wrócić do tych kawałków z poczuciem świeżości. Wszystkie płyty Mark III i IV znam na pamięć, więc słuchając po raz tysięczny trudno mi było odzyskać to piękne uczucie, które miałem słuchając ich lata temu po raz pierwszy. Teraz słucham ponownie, to są te same utwory, ale nie nużą, odkrywam je na nowo. I chyba o to chodziło.

 

Uwaga: na youtube znajduje się kopia całej płyty (14.06.2015). Jeśli jej słuchacie, ustawcie szybkość odtwarzania na 1,25. Jakość jest taka sobie, ale wystarczy.

Drobna edycja po paru dniach, zapomniałem o dwóch sprawach, a trzecia wyszła mi po przemyśleniu. Zaczynając od tej trzeciej:
– płyta faktycznie jest nagrana za głośno i płasko. To teraz modne, ale ta moda nie usprawiedliwia.
– Coverdale zapowiada, że następna płyta będzie wydana pod jego nazwiskiem (a nie Whitesnake) i że będzie to zbiór akustycznych bluesów. Brzmi trochę jak pożegnanie z twórczością…
– zarzuty, jakie stawia się Coverdelowi po opisanej wyżej płycie sięgają absurdu. Jeden z bardziej złośliwych recenzentów napisał, że Coverdale chciał zrobić skok na kasę, bo nagrał ponownie tylko te utwory, których był współautorem, żeby się mniej musieć dzielić pieniędzmi. Problem w tym, że Coverdale był współautorem wszystkich utworów Deep Purple (oprócz trzech), w czasie, kiedy był w tym zespole. Takie uwagi naprawdę dają świadectwo i kompetencji, i nastawienia „fanów”.