Około roku 1990 wszyscy moi znajomi, którzy słuchali Modern Talking, obrazili się na tę grupę. Z dnia na dzień straciła popularność, a kiedy owi znajomi widzieli u mnie kasety, pytali „ty słuchasz tych pedałów?”. Sami w tym czasie brnęli w inne obciachowe produkty typu Doktora Albana, no ale byli na czasie. Ów czas ma gdzieś socjologię muzyki. Popłynął sobie dalej i z tej perspektywy postanowiłem przypomnieć sobie coś w szerszym kontekście. Z tych lat, kiedy bywałem na wiejskich dyskotekach (czasem jako „disc jockey”, bo tak się wtedy mówiło na tego, który wybierał utwory i puszczał, pomagałem trochę mojemu kuzynowi w pewnej połemkowskiej wiosce w Beskidach – jak trzeba: w remizie) został mi sentyment do muzyki niekoniecznie ambitnej, ale w słodki i gładki sposób miłej dla ucha.
Zastanawiam się czasem, dlaczego takie grupy jak Boney M lub Bee Gees nie dorobiły się nigdy statusu obciachowych, a Modern Talking – chyba definitywnie jest już tym obciążony. Może działa tu magia lat 70., w których grały wspomniane dwie grupy i – z drugiej strony – magia lat 80., które z definicji fundowały rozrywkę dość marną. Przyszło do tego, że nawet hard rock się zinfantylizował, wypluwając z siebie takie pokraki jak Europe (co ciekawe, Europe przez te 30 lat też nagrali parę niezłych kawałków, ale całych płyt w zasadzie nie da się słuchać, nawet różne „the best” nie gwarantują, że wszystkie utwory są zdatne do użytku).
Tu trzeba powiedzieć pewną „niesłuszną” ideologicznie prawdę: Modern Talking w wielu momentach produkował disco na nie gorszym poziomie aranżacyjnym i melodycznym niż wspomniane Bee Gees. Nie zrobili co prawda ścieżki dźwiękowej do żadnego filmu (nie mówiąc już o filmie tak dobrym jak Gorączka sobotniej nocy, kóry zresztą zagospodarował połowę najlepszych utworów Bee Gees). Nie zaczynali też w latach świetności Beatelsów. I ostatecznie – disco z lat 70. było muzyką miasta, a wszelkie Bad Boys Blue, Fancy czy inne „nowoczesne rozmowy” to hity wiejskich dyskotek, zastąpione wkrótce przez disco polo. Ten ostatni nurt jest w warstwie kompozycji i wykonawstwa niewyobrażalnym chłamem, nawet Modern Talking w tym zestawieniu urasta do dzieła sztuki (zachowując oczywiście skalę i kontekst). Począwszy od pionierskich (także już dziś niechlubnych) dokonań kapeli Top One jest wciąż tylko gorzej i gorzej.
Z przyjemnością słucham sobie czasem z telefonu w podróży lub do sprzątania dorobku niemieckiego duetu. Co prawda nie całego. Czwarta i piąta płyta to, jak mówi stare polskie przysłowie, dno i pół metra mułu. Jeśli ktoś chciałby jakoś wykorzystać materiał z płyt 2, 4 i 5, dało by się z tego zrobić składankę na – powiedzmy – osiem utworów, z czego z płyty 2 byłby tylko jeden. To nic, bo pierwsza płyta (1-st album), trzecia (Ready for Romance) i szósta (In the Garden of Venus) brzmią dziś naprawdę dobrze. Melodie są melodyjne, aranżacje niegłupie. Obaj panowie potrafili grać na instrumentach (Anders nawet przez parę lat studiował muzykę). Oddzielnym problemem pozostaje, na ile dobrzy byli w tym graniu. Nie udało się, z tego co wiem, rozstrzygnąć ostatecznie, czy Dieter Bohlen potrafiłby zagrać na gitarze taką solówkę, jaką słychać na Atlantis is Calling SOS for Love. Myślę, że gdyby umiał, to by znaczyło, że jest na tyle dobry, że nie musi udawać na koncertach, że gra – a zawsze udawał. Nawet na teledyskach. Być może muzycy współpracujący z duetem mają dożywotnie klauzule milczenia lub wszystko zrobiono z sampli. Obaj panowie natomiast obsługiwali fortepian. Bez aspiracji do wirtuozerii, ale nie byli indolentami muzycznymi – co zresztą słychać.
Zespół rozleciał się z powodu awantur o Norę, żonę Andersa, z którą zresztą nie tak długo sobie pożył. Krążyły plotki o homoseksualnych związkach wokalisty, miało to być ponoć powodem kłótni. Mówiono też, że Nora (nosił wisiorek z jej imieniem, co naturalnie jeszcze bardziej nakręcało zakochane w nim dziewczęta) jest tylko przykrywką dla jego gejowskich skłonności. Sam wokalista dementuje to, niekiedy także na drodze sądowej.
W pierwszym (hmm, nazwijmy to „klasycznym”) okresie działalności zespół sprzedał ponad 60 milionów płyt. Anders próbował później grać solo rzeczy dość dziwne, z pogranicza zimnej fali i nie wiadomo czego jeszcze (album Different), po czym wrócił do disco, ale już w wersji dość prymitywnych łupanek. Bohlen zrealizował się w pełni w muzyce tanecznej, nigdy nie odbiegającej stylistycznie od MT. Dziw bierze, ile można skomponować identycznych piosenek o różnych tytułach, a Bohlen – nagrał. Reaktywacja zespołu przyniosła brzmienie bardziej nowoczesne, czyli gorsze, z agresywnym rytmem i słabymi melodiami.
Minęło już tyle lat, że z obciachem można dać sobie spokój. Muzycy MT wyglądali dość głupio, Bohlen przepalony w solarium szczerzył straszne zęby w jakimś potwornym uśmiechu, Anders wyglądał i śpiewał jak skrzyżowanie domorosłej wróżki z egzaltowaną dziewicą. Ale przypomnijmy sobie wizerunek Abby, czy Boney M. A nawet – z innej sfery muzycznej – panów z Queen. Czas sobie popłynął i spłukał ten obciach. Pozostało sporo niezłej, tanecznej muzyki – do sprzątania lub w krótką podróż koleją regionalną – w sam raz. A jeszcze lepiej na sentymentalne domówki z tańcami.
Myślę poza tym, że disco z lat 80. strasznie posmutniało. Wcześniej była eksplozja radości, rytmu, euforia tańca. Potem coś się stało. Zrobiło się na poważnie. Głębokie, powłóczyste spojrzenia w oczy różnych piosenkarzy (piosenkarki rzadziej robiły te groźne miny) przeszywały dreszczem napalone nastolatki w wiejskich dyskotekach. Miejskich też. Było romantycznie i – co nierozłącznie za tym idzie – kiczowato. A może to jakiś schyłek, dekadencja? Ale to przecież takie ładne.
Masz racje. Dobry wpis. Wszystkiego dobrego !