Od serca o trzech debiutach

Jest to nota o trzech autorach, których obserwowałem od kilku lat. Niedawno wydali tomiki w serii SL. Spośród siedmiu zeszłorocznych książek, te mi są osobiście najbliższe właśnie dlatego, że byłem na bieżąco z ich powstawaniem.

Unikam recenzowania książek, które redagowałem lub które wydaliśmy w naszym stowarzyszeniu. Jadnak jako wydawca czy redaktor nie przestaję być czytelnikiem. Każdą z tych książek przeczytałem najpierw jako czytelnik. Jest to więc zestaw moich odczytań. Zastanawiałem się, czy nie puścić tego w jakimś oficjalnym piśmie, ale uznałem, że w tym przypadku bardziej wypada po prostu zamieścić na prywatnym blogu jako prywatną opinię, której nie muszę sobie odmówić. Tu jest napisane dlaczego lubię te książki. I najzwyczajniej chcę się tym podzielić.

Będzie o dwóch paniach i jednym panu. Zacznę może nietypowo – od pana. Pan nazywa się Marcin Kleinszmidt.

A na ogół nie datuję
swoich zapisków, noszę je przy pasku,
piszę je zwięźle w rytm standardów –
na ogół celebruję występy, szczątki
widm o wyraźnym gdzieniegdzie
konturze. Rozwiązują nam sznurowadła,
kładą spać. Śpiewają.

(7 lipca)

Eksplozja, jaka dopadła autora tego wiersza, była naprawdę gwałtowna. W ciągu zaledwie półtora roku stworzył nie tylko obszerny materiał poetycki, ale – przede wszystkim – wyrazisty styl i osobowość twórczą, zresztą ciekawie korespondującą z jego nietuzinkowym stylem bycia (który naturalnie nie musi czytelnika obchodzić, to tylko dygresja). Pytanie, jak długo utrzyma tę dynamikę, jest kluczowe w chwili, kiedy pojawia się tak nietypowy debiut.

Owa nietypowość stanie się być może jednym z centralnych punktów rozmowy o Skrótach. Z jednej strony mamy bowiem książkę o zupełnie indywidualnym rysie i autora o charakterystycznej wyobraźni. Z drugiej – skazani jesteśmy na tekst jako zbiorczą masę, na prawdę o rodzeniu tekstu przez teksty, która działa nie tylko w teorii. Zadziałała w sposób szczególny w przypadku tego konkretnego autora, który wyjątkowo wdzięcznie operuje techniką remiksu, niekiedy pozostawiając ledwie dostrzegalne ślady tej operacji – śladów innych autorów jest tu jednak wiele.

Można tę myśl rozwinąć w oparciu o twierdzenie Krzysztofa Siwczyka, że cała współczesna polska poezja ma do wyboru tylko dwie ścieżki wyznaczone przez dwóch charakterystycznych polskich poetów. Na razie pomijam nazwiska, chcę powiedzieć o dualizmie, który – jak każdy dualizm – jest poręczny, pogodzony z niektórymi filozofiami, ale zapędza nas w zgubne opozycje i uproszczenia, a tych czytelnik poezji (bardziej niż ktokolwiek inny) powinien się strzec. Gdyby chcieć powołać się na inny dualizm (jego twórca już dawno ogłosił, że była to teza robocza, a nie dogmat), mianowicie: klasycyści – barbarzyńcy, musielibyśmy uznać, że Kleinszmidt na złość tej teorii jest jakimś Rejem, który bezczelnie uprawia w swojej barbarzyńskiej mowie ten współczesny klasycyzm lepiej niż „nasi klasycyści”. Ostatecznie jednak – mam obawy o porównania, uproszczenia narzucające się po powierzchownej lekturze. O porównania zwłaszcza z jednym z tych dwóch wymienionych przez Siwczyka. Łatwo wpaść w stereotyp.

Kleinszmidt – powiem to w końcu – nie jest poetyckim potomkiem Świetlickiego. Skoro już brnę – to brnę do końca. Obaj są moim zdaniem potomkami Gałczyńskiego i właśnie w tych miejscach są do siebie podobni, w których obaj czerpią z Gałczyńskiego lub stają okoniem jego pisaniu – bo i w tym akcie są pokrewni. Podobieństwo wynika pewnie nie z bezpośredniej inspiracji, a podobnej wrażliwości na niektórych polach. Już cytat, którym otworzyłem szkic, mógłby być komentarzem wielu wierszy Gałczyńskiego. Skróty aż pęcznieją od takiego „klimaciarstwa”, wiary w magię tkwiącej w szczegółach, muzyczności ujętej w warstwie treści lub formy. Posłuchajmy:

Mój przyjaciel ma metr osiemdziesiąt wzrostu
i beznadziejny wzrok. Rudy, więc musi
zostać kanarem. Ale słuch ma w porządku.

Karma mojego przyjaciela jest
wydajna. Potrafi zjeść więcej niż sam waży
(waży mniej niż słowa, które zdarza mu się wypowiadać).
Bezskutecznie usiłuję mu dorównać.

Spójrz, przyjacielu, na te drobne
spostrzeżenia – więc spoglądam.
Opowiadaj, co słychać u ciebie – więc opowiadam,
że w zasadzie to życie jest A, a świat
jest be, ale nie zginie marnie, kto zna drogę
z kina na przystanek autobusowy.
Ewentualnie na uczelnię.

Ogień! Podsuwam mu ognia,
żeby żar wchłonął jego żarliwość i wiarę
w te wszystkie grube słowa, zastępując je
słowem słów.

Kolejne drobne spostrzeżenie (nadzwyczaj trafne
i zgrabnie ujęte, bydlaku), ale czy ma
jakieś zastosowanie w praktyce?

Zajęcia praktyczne uznaję za zaliczone.
Zjadam kwestie. I gdzie on jest, pytam?
Dokąd poszedł, gdzie się zagubił? O,
wrócił. Zamiast gniazda
ma żerdź.

(Rudy (prawdziwych orłów już nie ma))

Frank O’Hara ze swoją pozorną nieistotnością mnożonych szczegółów, błahością tematyki, precyzowaniem przestrzennym miejsc nieoznakowanych żadnym mitem (a więc czekających na własny mit); w końcu z istotną przewagą nastrojowości nad retorycznością – toż przecież nieświadomy zapewne kontynuator jednej z wielu specjalizacji Gałczyńskiego. Jaskrawe postacie, symboliczne profesje, kostiumy i odgrywanie ról, „zaczarowani dorożkarze” – pełno tego nie tylko w Kolczykach Izoldy, pełno tego w Skrótach. I jak sama nazwa wskazuje – u Marcina Kleinszmidta niekoniecznie wprost, raczej skrótem. Osobliwie – czasem w wierszu nie ma ani słowa o tym, czy było widno, czy ciemno, czy padał śnieg, deszcz i czy ulica była pełna ludzi czy zwidów. A jednak po lekturze takiego wiersza pozostaje całkowicie jasna świadomość, że było właśnie tak, jak było. Pora, światło, towarzystwo lub jego brak – wszystko co nienazwane, nienapisane, i tak jest obecne.

Kleinszmidt oczywiście nie jest kanarkiem, nie rymuje, nie ćwierka, jak jego protoplasta. Widzi te same kawałki świata, co Gałczyński, może nawet bardzo podobnie je odbiera, ale inaczej przetwarza. Jego mówienie jednak nie jest tak przezroczyste, jak mówienie Świetlickiego. Pod pozornie dosłownym opisem dworca, kawiarni, spotkania, części miasta – rosną kolejne znaczenia metaforyczne, zaskakujące kolejnymi płaszczyznami. Czasem trudno uwierzyć, ile mieści się w relacji z prostej sytuacji, sprawiającej na pierwszy rzut oka wrażenie jedynie impresji, uchwycenia osobliwej chwili.

Zdecydowałem się na ryzyko, doprowadzę je do końca. Czasy się zmieniają, zmieniają się kody i wyobraźnie. Jednak co kilkadziesiąt lat wypływa nowy Gałczyński, oczywiście inny, bo i czasy są inne. Być może – kto wie? – po krzywych krawężnikach, w niedoświetlonych zaułkach, na zasypiających dworcach przemyka się kolejny: właśnie zadebiutował.

Nie jest to oczywiście ani jedyny, ani tym bardziej ostateczny klucz do Skrótów. To tylko jedna ze ścieżek czytania. W obu tekstach powyżej także pojawi się sporo skojarzeń z twórczością innych poetów XX w. Nikt nie wisi w próżni, identyfikacja czyjejś wrażliwości twórczej jest jednym z prześwitów (chociaż przecież nie wyłącznym) do lepszego odbioru wierszy. I naturalnie nie oznacza wtórności, niczego takiego nie sugeruję. Nawet najwięksi nowatorzy byli czyimś „potomstwem”, nie jest to miejsce na objaśnianie zjawiska. Można jednak zapytać, co najbardziej u Kleinszmidta własne, indywidualne?

Trudno na to odpowiedzieć, zresztą gdybym miał powiedzieć, co mnie przekonało do opublikowania wszystkich trzech omawianych tu debiutów, powiedziałbym to samo: trudno odpowiedzieć, na czym polega ich indywidualność. Nie pozostawiają „znaczników”, nie używają opcji siłowych, żeby się odróżnić. Żadnego hipsterstwa, jest tylko wiara w to, że wystarczy być sobą – i rzeczywiście: wystarcza. Niby mieszczą się w jakichś nurtach, ale nie da się ich z nikim pomylić. Może czas coś wskóra. Dlatego myślę, że warto unikać schematyzmu i nadmiaru porównań, ale też dobrze jest mieć od czego zacząć. Ja bym zaczął tak: gdyby spytać – nie tyle autora Skrótów, ile jego wiersze – dlaczego zostały napisane, to mówią do mnie: skoro już nigdy nie będzie takiego lata, to spróbujmy je ocalić od zapomnienia.

skroty


 

Zupełnie inna nastrojowość i wyobraźnia panuje w tomiku Syndrom obcej ręki Anny Mochalskiej.

Na początku parę zdań o tym, jak ta książka lokuje się wobec pewnej socjologii życia poetyckiego w Polsce. Trudno otrząsnąć się z wrażenia, że zarówno cała niemal nowa poezja, jak i kręcąca się wokół niej krytyka, nie odnoszą się do literatury jako zjawiska ogólnokulturowego, mającego tysiące lat tradycji i – miejmy nadzieję – tyle samo przed sobą. Wiersz nużąco często odnosi się do niczego innego, niż do innego wiersza sprzed miesiąca. Tomik – do jakiejś puli tomików na tymczasowej zwyżce popularności. Autor – do innego autora czy grupy autorów. Niekiedy także – co szczególnie martwi – do jakiejś bieżącej mody krytycznej, odpowiada na oczekiwania komentatorów. Jeden z autorów dedykował nawet część wierszy awanturom toczonym na facebooku, przedłużając w lirycznej formie jakieś beznadziejne spory z upartym grafomanem. Zaszkodziło to książce, mającej przecież w innych fragmentach wielki potencjał. Inny napisał książkę „przeciw” poezji cybernetycznej. Zakończenie takich sporów czy dyskusji grozi jednocześnie zakończeniem życia wiersza lub nawet całego nurtu z jego prowizorycznymi zadaniami i ambicjami – jeśli nie ma tam niczego więcej.

Nie chodzi tu o zwykłe lokowanie w szeroko pojętej epoce literackiej, nie jest to postulat pisania przestarzałą manierą lub domaganie się otwarcia nowej epoki. Bardziej odpowiednie pojęcia, opisujące zjawisko to „prowizorka”, „interwencyjność” i „tymczasowość”. Owa tymczasowość omija szerokim łukiem tomik Anny Mochalskiej, pomimo że są to wiersze o jak najbardziej współczesnym brzmieniu.

Będąc niejako ponad sporami, których echo raczej nie przetrwa ich uczestników, autorka sięga do wyobraźni symbolicznej i wątków psychoanalitycznych. Toposy historyczne i mitologiczne, do których wrócę jeszcze za chwilę, dominują w całym materiale Anny Mochalskiej. Daje jej to niezależność, która zacznie tak naprawdę procentować, kiedy wspomniane przed chwilą mody stracą na aktualności. Paradoksalnie – tym sposobem równie jej blisko do Witolda Wirpszy, do Czesława Miłosza i do Andrzeja Sosnowskiego. Nie jest trudno zauważyć, co różni tych pisarzy, ale tu ważniejsze jest, co ich łączy: próby rozstrzygnięcia przy pomocy poezji jakichś spraw istotnych dla ogólnego rozpoznania „czym jest świat” (to ostatnie określenie, proszę wybaczyć, jest autorstwa Adama Zagajewskiego). Wszyscy trzej na swój sposób dali polskiej literaturze eseje pisane wierszem, eseje, z których wylewają się setki pretekstów do niecodziennych przemyśleń, osadzone w erudycji (ale nigdy – epatujące), wchodzące w niepowtarzalne dialogi z europejską kulturą i symboliką. Mochalska także napisała esej wierszem (a dokładniej – serią pięknych, krótkich wierszy). Nie ma sensu porównywać skali jej dorobku z dorobkiem wspomnianych wyżej autorów. Można natomiast już teraz zaliczyć jej książkę do Literatury i dostrzec, jak bardzo jest ponad drobnymi sporami teraźniejszości i powierzchownymi podobieństwami. Przez wiersze młodej poetki zdają się mówić rzeczy zasadnicze; jedynie forma, dobór słownictwa i kształt wiersza to dowody na to, że jest na bieżąco z dynamiką naszego czasu. Część owej współczesności to rzecz wyboru, a to, czy rok temu była modna poezja „cybernetyczna”, czy trzy lata temu „ośmielonej wyobraźni” – zdaje się jej w ogóle nie obchodzić. Ile z tego wszystkiego czerpie – wie tylko ona sama. Wie o tym dyskretnie, nie zawraca głowy czytelnikom. Jest damą w tym rozgardiaszu.

W toku redakcji usunęliśmy fragmenty sięgające do „liberatury” i przypominające w zapisie Rzut kośćmi Mallarme’ego. Po drobnym uporządkowaniu tego materiału okazało się, że przejście do bardziej tradycyjnej formy nie pozbawiło go żadnych zalet, uczyniło za to bardziej przejrzystym i zintegrowanym z całością książki. Co ważniejsze – zniknął kolejny element owej „tymczasowości”, który mógł sprowadzić dyskusję do zupełnie chybionej paraleli z „poezją cybernetyczną”.

Jeśli wziąć pod uwagę jakość, a nie na ilość – mamy tu do czynienia z działaniem wielkoskalowym. Jak zauważył jeden z recenzentów, Mochalska postawiła na głowie znany środek poetycki, robiąc z niego toto pro pars. Użyła doprawdy imponującej galerii postaci i zdarzeń z historii kilku religii czy w ogóle – kultur, żeby w końcu wypowiedzieć siebie samą w sposób, który – przypuszczalnie – uznała za wystarczający. Skąd i po co ten rozmach, skłonność do nadmiaru, mnożenie bytów?

Prawdę mówiąc, nie nazwałbym tego nadmiarem. Możliwe, że „tak wiele” to właśnie w sam raz. Wielu debiutantów poetyckich zadaje w swoich wierszach pytanie „kim jestem” (w najlepszych przypadkach je uniwersalizując), podpierając się zestawem szkolnych archetypów – samca alfa, kobiety upadłej, innych najbardziej znanych. Te wersje podstawowe mają wiele niuansów. Niektóre z nich są tak subtelne, że tylko ostro widzące oko je rozróżni, nie wspominając już o zdolności do wyzyskania w poezji. Mochalska to potrafi. Wyciąga prawzorce rzadko lub w ogóle nie eksploatowane. Z jej wierszy wybija niepowstrzymana chęć prześwietlenia świata aż do najdrobniejszego odcienia. Cel? Prawdopodobnie właśnie poznanie siebie; to najlepsze poznanie, bo zdolne do uniwersalizacji – co czyni je pożytecznym dla czytelnika, łamie schemat autora spędzającego życie na ustalaniu kim/czym jest on sam.

Czym/kim więc jesteśmy w szerokim ujęciu? To chyba centralny punkt Syndromu obcej ręki. Nie da się tego finalnie ustalić. Z całą pewnością zrozumienie kondycji i jednostki, i zbiorowości wymaga wzięcia pod uwagę wszystkiego, co dotąd zaszło w kulturze. Czy aż wszystkiego? Właśnie – chyba aż wszystkiego, tego zdaje się dowodzić książka wywlekająca wątki – przecież nie pierwszoplanowe, a za każdym razem – jak się okazuje – jaskrawo istotne. Tym cenniejsze są opracowania (takiego właśnie słowa chcę tu użyć) takie jak tomik Anny Mochalskiej. Punktuje ona kolejno czym/z czego jesteśmy i robi to wyjątkowo celnie. Zwłaszcza że pominięto tu w zasadzie całą mitologię Europy antycznej. Ten szczegół oddala nas od nietrafionych chyba porównań z Herbertem. Znajdujemy za to wątki osadzone w średniowieczu, znajdujemy ślady nowej mitologii Zachodu (western), pop-kultury i, naturalnie, kopalnię motywów biblijnych. Wyraźna fascynacja toposem herezji przywodzi na myśl Miłosza, ale przecież nie w formie kopii.

W kontakcie z bazą kulturową, wpływającą na nas poza świadomością, wybija się pokora: świat da się zrozumieć tylko przez świat i jest się jego częścią. Na świat i na siebie patrzy się światem, a nie sobą. Autorka odmawia sobie narcyzmu, przez który inni, być może mniej spostrzegawczy poeci, robią odwrotnie – każą światu być tym, za co sami chcą go uważać. Stąd prawdopodobnie bierze się w Syndromie niespotykana naturalność w operowaniu liryką roli. Niecodzienna jest zdolność do pisania dowolnie stylizowanych apokryfów, z wdziękiem nie mniejszym niż czyni to np. Jacek Dehnel, choć z zupełnie innym efektem. Niemal wszystkie postacie tej książki (jest kilkadziesiąt głosów, niekiedy jest to głos zbiorowy) mówią w pierwszej osobie. Każda z nich zdaje się autentyczna i niepowtarzalna w swojej dykcji. To już wirtuozeria, zupełnie zresztą nie ostentacyjna. Idziemy jednak dalej: te głosy nie przestają być głosem autorki, który też nie traci niczego ze swojej indywidualności, choć „oddaje się” w zupełne posiadanie, jak bohaterka jednego z wierszy:

ekstaza to wargi pijane do bulgotu, zatracanie siebie
dla chwili zjednoczenia. mieszczę się w tobie cała, ale później
nie wiem, czy Bóg jest Teresą, czy Teresa Bogiem.

C.G. Jung miałby używanie! Jak to wszystko jest osiągnięte? Nie mam pojęcia. Nie widzę szwów, śladów po obróbce, żadnej poetyckiej „roboty warsztatowej”.

Najważniejszy wydaje się wniosek, że ten zbiór wierszy odnosi się jednak do niezwykle aktualnych problemów, niezależnie od tego, jak bardzo poezja ucieka od nich w swoim obiegu wewnętrznym. Jeśli mało kto porywa się na dyskusję z takim zjawiskiem jak neopogaństwo, dyslokacja sacrum, ucieczka od obciążeń kulturowych w ironię – to tym bardziej mamy do czynienia z ważną wypowiedzią, zapisaną indywidualnym i błyskotliwym tonem.

Im lepiej znam tę książkę, tym większą mam przyjemność z czytania, tym większą mam ochotę o niej napisać. Poza wszystkim, poza już prawzorcami, poza osobliwą erudycją, znajduję tam to, co kiedyś Wojciech Kass uznał za żywą arterię wiersza – prawdę, brak pozy, fałszywego tonu. Życzę każdemu poecie, żeby jego wiersze wciągały tak, jak wciąga proza czy dobry film. Bo, jak w przypadku wszystkich tu opisanych zbiorów, chodzi przecież nie tylko o to, żeby było o czym rozmawiać w towarzystwie teoretyków literatury. Chodzi – może nawet zwłaszcza – o to, żeby książka lubiła być czytana. Ta bardzo lubi.

opera omnia

I
na początku było słowo, ale nie było
słowników. zmagałem się z jego delikatną materią,
a każdy gwałtowniejszy ruch powodował, że strzępiło się
w moich dłoniach. pokochałem aż do bólu
języka tego, który chce, abym pozostał.

II
w wieczności proszę mnie nie niepokoić –
będę pisał. w kącie nieba
mam przygotowane miejsce – dobrze oświetlone,
z maszyną do pisania, o jakiej zawsze marzyłem.
czeka mnie nieskończoność
chwil jaskrawości i dosytu. uchwycę sens
pierzchający marginesem błędu. wypowiem,
jak bardzo kocham tego, który chce, abym pozostał, aż przyjdzie.

syndrom


 

Istnieje takie pojęcie jak „oparzenie mrozem”. Skóra w wyniku niskiej temperatury reaguje podobnymi dolegliwościami, jak w kontakcie z żarem. Stąd ów pozorny oksymoron. Przychodzi mi to na myśl, kiedy mam kontakt z „chłodnym” tomikiem Dominiki Kaszuby. Po dawce statyczności, precyzji i dystansu pozostaje paradoksalne wrażenie kontaktu z czymś rozpalonym. Być może to ukryta warstwa jej wierszy, a być może coś innego – nie wiadomo. Jest jednak całkowicie realne. Ten kontrast to jeden z podstawowych budulców książki, nadający jej wyjątkową intensywność.

o czwartej windy kończą swoją zmianę, zamykają się leniwie, gasną
w nich światła. nagle. ale ta nagłość nie pogania. możesz poczuć się
bezpiecznie, jak w konfesjonale, chociaż nadal pamiętasz więcej,
niż zdążysz wyznać. zastanów się dobrze, masz
tylko chwilę. zaraz zbiegną się ludzie, niedaleki jest zgrzyt metalu, jego
rozcinanie, wejdzie tu inne światło, kto wie, czy wiekuiste. naostrzy to,
co chciałbyś wygładzić. na razie siadł prąd i wszystko stoi – tylko tak
można podjąć decyzję o ruchu. ja też stoję pod ścianą, słucham. jest
bardzo cicho. do kogo dochodzisz, jeśli nie do siebie.

(prąd będzie zawsze)

Ta wydłużona forma wersu, niekiedy nawet justowana jak w prozie, pojawia się często od lat 90. u poetów i u poetek, zwłaszcza chyba u poetek. Jednak tylko u Dominiki znajduję ślady „prozowiersza”, wymyślanego przez futurystów i zdefiniowanego ostatecznie w Równaniu serca Przybosia. Tylko u niej znajduję sprzężenie owego „serca”, do przesady obecnego w poezji dziewcząt obdarzonych ośmieloną wyobraźnią, z inżynierią człowieka, jego uwarunkowaniem fizycznym, chemicznym i kulturowym – jeśli potraktować kulturę jako system. „Dom pasywny” jest bowiem nie tylko metaforą „domu”, czyli związku, rodziny, wspólnoty. Jest mieszkaniem uniwersalnym, przestrzenią, w której poruszają się bohaterowie wierszy, de facto – my. Nie ruszamy się poza ten dom. Ścianą nie do przekroczenia jest beton odlewany z mieszanki tabu, kodeksów i instynktów. Jeśli są jeszcze krytycy sięgający do metody psychoanalitycznej i do formalizmu – będą mieli uciechę. Zwolennicy intuicji trafią jednak na problemy.

Pomimo pozornie modnej i aktualnej formuły wiersze te nie mają wiele wspólnego z manierą „ośmielonej wyobraźni”, którą – pogódźmy się z tym – Roman Honet wyzyskał do ostateczności, do formy doskonałej, której lepiej może już nie ruszać w tej postaci. Wiersze Dominiki Kaszuby są obliczone z tą samą śmiałością, co późnogotyckie kościoły. Widać w nich absolutny respekt do siły grawitacji i wytrzymałości materiałów. Widać też rzetelne i sprawne – a miejscami intrygująco śmiałe – wyzyskiwanie tych praw przeciwko nim samym. Nie widać natomiast śladu rozmemłania, ckliwości, ponoszenia przez strumień sennych asocjacji, wdzięcznej labilności. Jest, owszem – wdzięk. Ale jest też, a może – zwłaszcza – ostra przenikliwość, konsekwencja dokręcająca śrubę (Przyboś!) przy każdej kolejnej lekturze. Jest piękno figur doskonałych i sztuczki magiczne, o których tylko autorka wie, że nie ma w nich cienia magii. „Sama chemia!” – jak rzekła (według popularnego mema) Skłodowska-Curie, skomplementowana za znakomite ciasto.

Spotyka się tu więc to, co chciano rozdzielić: przyroda i humanizm. Jeśli można powiedzieć o tym tomiku, że jest piękny (a chyba można, nawet należy), to w taki sposób, jak matematyk czy fizyk mówi o jakimś wzorze, że jest „piękny”. To główna różnica oddalająca Kaszubę od tej czy innej modnej maniery. Nie oznacza to, że nie ma w książce wspomnianej wcześniej magii. Magia jest, polega na tym, że czytelnik nie będący matematykiem czy fizykiem potrafi zachwycić się pięknem owego wzoru. Logika i konsekwencja nie stoją bowiem na pierwszym planie. Nie jest to przezroczystość w ścisłym znaczeniu, ale nie jest to też ciąg zagadek. To ciąg pięknych wierszy, w których walor estetyczny zdecydowanie dominuje nad konstrukcyjnym. Ten drugi po prostu nasila podczas lektury poczucie obcowania z fenomenem o raczej rzadkim charakterze. Jak widać, przyjemność ma tu wiele wcieleń.

Najważniejszym krokiem, jaki zrobiła autorka, odkąd zaczęła pisać (jej wczesne utwory są w wielu antologiach pokonkursowych), jest ucieczka od „dziewczyńskiego” somatyzmu. Tego właśnie somatyzmu, który uwięził kilka znanych i skądinąd cenionych młodych polskich poetek. Należy uniknąć takich skojarzeń. Ciało, jeśli już się pojawia, to nie jako obiekt zainteresowania sam w sobie. Jest fragmentem większej struktury, może nawet – dokładniej – konstrukcji. Nigdy nie występuje jako „ja”, zawsze jako „to” i jako „element”. Nie chcę tu narzucać stereotypu, ale techniczne wykształcenie Dominiki, a może w ogóle – jej techniczne zainteresowania i typ inteligencji – mają jakiś wpływ na sposób rozwiązania czy zakomponowania ciała w wierszach. A tym bardziej na to, że somatyzm wyraźnie ląduje tu na drugim miejscu. Co jest na pierwszym? Fizyka (nie fizyczność!) jako metafora. Ważne nie są przedmioty, a ich właściwości. Ta nadrzędna mechanika jest chyba właściwym źródłem chłodu, o którym pisałem, i napięcia, jakie powstaje w zderzeniu z jak najbardziej autentycznymi emocjami:

kto cię postawił, wieżę z krwi i wody,
a teraz dziwi się twojej płynnej moralności?
wyrzucił na brzeg, na podmycie fal, żebyś budował
z pyłu i żwiru, przebijał patykiem tunele. nic tu po tobie
i nic przed tobą nie było podobne. badasz się na wszystkie strony
i choć są analogie, to na czyj obraz?
teraz jest ranek i szukasz jakichś znaków, rzeźbisz bożki, naczynia z drewna,
duraleksu – łatwiej je napełnić niż pustkę. i czytasz, ciągle czytasz,
przeczytałeś tyle książek i ciągle nie wiesz, kim jesteś. kiedy upleciesz sen,
dostaniesz odpowiedzi, ale żadnych pytań do nich, nic więcej.

(mijanie)

Zwróćmy uwagę: to nie jest ciało, to są materiały. Proste podstawienie – tynki zamiast skóry, rury zamiast żył – byłoby trywialne. Tu się zdarzyło coś więcej. Słyszę, prawdopodobnie zupełnie niezamierzone przez autorkę, echo Adorna, pytanie o zrewidowaną kondycję człowieka. Może zresztą właśnie ta niezamierzoność jest tu najciekawsza. Te wiersze są świadectwem zmiany w rozumieniu spraw elementarnych, dowodem totalnej rewizji pojęć. A jednocześnie wciąż jest w nich czułość, ale czułość domagająca się nowego opisania, daleka i gatunkowo odmienna od romantycznej. To może najważniejsze w domach pasywnych. Ten ultranowoczesny człowiek nadal jest człowiekiem. Nawet, jeśli nie o tym pisała Dominika – właśnie to napisała.

Dominika Kaszuba - domy pasywne


 

p.s.1: Wszystkie te książki nabierają sensu dopiero czytane w całości. Pojedyncze wiersze cytowane tu, czy rozsiane po sieci, bywają bardziej lub mniej efektowne. Nabierają kolorów dopiero jako fragment treści książki.

p.s. 2: W całym tym tekście o trzech książkach nie użyłem ani razu słowa „język” w żadnej formie. Jeśli ktoś nie wie dlaczego, to nie powiem.

4 myśli na “Od serca o trzech debiutach”

  1. Sławomirze, gratuluję bogatego zycia erotycznego a także udanej dzialalności wydawniczej. Wierząc, że poetka Mochalska postawiła znany środek poetycki na głowie sądzę, że „całości zamiast część” to jednak fraza zbyt awangardowa i lepiej byłoby użyć: „totum pro parte”. Łacina jest językiem martwym i cieszy gdy ktoś ją reanimuje, ale niekoniecznie trzeba od razu ją reformować.

    1. Zbyszku
      Fraza „toto pro pars” w moim tekście jest cytatem z innej recenzji i uprzejmie proszę z tą pretensją skierować się do źródła.
      Wszelkie uwagi o poprawności językowej przyjmuję z docenianiem, o ile nie są podszyte złośliwością.
      Dziękuję za gratulacje dotyczące działalności wydawniczej, rzeczywiście dzieje się tu dużo dobrego. Natomiast zupełnie nie rozumiem wzmianki o moim „bogatym życiu erotycznym”, to nie powinno Cię obchodzić, dopóki nie dobieram się do Twojej żony. Fatalnie brzmi ten wtręt.

        1. okej, to już coś wyjaśnia, skojarzenie bardzo odległe, ale teraz rozumiem. pomyślałem wcześniej, że to jakieś aluzje erotyczne w kontekście omawianych tomików.

Komentarze zostały wyłączone.