slash – debiut na starość

Złe rzeczy pisano o ostatniej płycie Slasha. Że chłop się zmanierował i że nudą wieje. Że sobie zrobił laurkę. No zrobił. I co? Kawał porządnego rocka, pomimo przeróżnych wpływów (śpiewa kilkunastu wokalistów, gra cała masa muzyków sesyjnych i znajomych autora).

Styl jest jednak równy, nie odczuwa się jakoś porażająco, że współtworzyło tę płytę kilkunastu ludzi i to każdy utwór kto inny. Slash to stary wyjadacz (jeśli nie wręcz wyżeracz) i wie co robi. Słychać tę jego gitarę i stosunkowo spójną sekcję od początku do końca. To raczej goście złapali klimat, a nie gospodarz się kiwał jak chorągiewka. Nie nudzi się słuchanie ponad godzinę. Jednorodność to nie monotematyczność.

Ja bym powiedział, że tylko jeden utwór się nie broni, mianowicie Gotten. Flaki z olejem.

Riffy są jak najprawdziwsze. Dla zwolenników radosnego, energetycznego grania w sam raz. Jak dla mnie sama frajda. Nie wrzucam tej płyty do moich ulubionych Slashów, bo Ain’t Life Grand jest lepsza, Five O’Clock – też chyba góruje. Na tej najnowszej (i zarazem – zgroza – DEBIUTANCKIEJ, bo to pierwsza płyta Slasha nie firmowana jakimś zespołem, ale solo) wyłazi trochę efekciarstwo. Ale co tam. Każdy koneser ma w sobie coś ze sroki i czasem leci na błyskotki. Jeśli są zrobione z cennych minerałów, to niech sobie błyszczą.

TU JEST WPIS O KOLEJNEJ PŁYCIE SLASHA „APOCALYPTIC LOVE”

1 myśl na “slash – debiut na starość”

Komentarze zostały wyłączone.