Lewiatan – rosyjski list w butelce

Nominowany do wszystkiego rosyjski film Lewiatan zainteresował mnie głównie z powodu owych seryjnych nominacji. Oczywiście pojawił się pewien szowinizm, bo rywalizuje z Idą i – jak na razie – wygrywa. Ale w porządku, ciekawe rosyjskie kino było od zawsze ciekawym rosyjskim kinem (nawet wtedy, kiedy rosyjskie było radzieckie) i kto wie, może rzeczywiście należy się „szacun” rywalom. Zwłaszcza, że po wojnie (to niebywałe!) Rosjanie uczyli się czasem i od nas kręcenia filmów, chociaż przed wojną byli mistrzami świata.

Odkładam więc na bok uprzedzenia i rywalizacje. Oglądam Lewiatana i co widzę?

Widzę nudny film. Dłużyzny niczym nieusprawiedliwione. Treść krańcowo przewidywalna od pierwszych scen. Czas – bez żadnej potrzeby wlecze się to coś przez dwie godziny i dwadzieścia minut. Konwencja? Czkawka. Mówi się – słusznie – że radzieckie budowle z okresu po Rewolucji Październikowej to pretensjonalne kopie amerykańskiego modernizmu. Jedną z nich jest Pałac Kultury. Analogia: otóż Lewiatan to kolejna pretensjonalna kopia amerykańskiego archetypu farmera, którego chcą usunąć z jego ziemi w ramach budowy linii kolejowej bądź z powodu odkrycia złóż złota/ ropy naftowej/ innych surowców. Farmer raz wygrywa, raz przegrywa, westernów na ten temat powstało w USA tyle, że nie mam pojęcia, który z nich był pierwszy i ukształtował wątek.

Co to ma być – dzieło sztuki? Proszę mnie nie obrażać, tu jest Polska i my się wciąż jeszcze na sztuce trochę znamy, pomimo paruset lat robienia z nas homo sovieticus. Jeśli to film wart Oscara, to dlaczego nie dostał go polski Psy 2 lub Dług czy Komornik, w końcu – Plac Zbawiciela? Równie dobrze zrealizowane, ten ostatni nawet lepiej. Tematy niewiele się różnią. Ach, ale to nie my jesteśmy skonfliktowani z USA, nie trzeba udowadniać, że w Polsce jest źle, ale trzeba promować opowieść o tym, jak źle jest w Rosji. I niestety w sprawie Ukrainy spadliśmy z pierwszego miejsca na trzecie, a Rosja wciąż w grze.

Jedyne, co ratuje ten obraz to nawiązania do Eisensteina i Tarkowskiego. To jest walor sam w sobie. Oczywiście, w końcowych 20 minutach pojawia się cerkiew, płynąca woda. Montaż atrakcji. Dlaczego przytoczono wypowiedź Aleksandra Newskiego, a nie dowolnego innego z miliona rosyjskich autorytetów? Bo Eisenstein. Dlaczego kończy się kilkoma ujęciami fal morskich? Bo tak zaczyna się Pancernik Potiomkin, to sygnał wzburzonego ludu – kipiel zderzona (montaż!) z martwym krajobrazem symbolizującym nieuchronny proces dziejowy (Marks). Oczywiście – jednostka ginie, ale rewolucja nadciąga, o czym dowiadujemy się oglądając portret Putina umieszczony w taki sposób, jak umieszczano portrety Hitlera i Stalina. Tyrani, którzy pożarli wcześniejszych tyranów, upadną. Tylko czy naprawdę to takie fajne, że w Rosji jest szansa na kolejną rewolucję? A do czego doprowadziła poprzednia?

To paskudny kraj (pomimo, że jest tam wielu wspaniałych ludzi i że epizodycznie tworzono tam wybitną kulturę). Ale ich syf to ich syf, a nie materiał na międzynarodowe nagrody. Zachodnie fascynacje Rosją zawsze kończyły się tak samo, jak skończył się Bruno Jasieński. Niech ten syf zostanie w Rosji. A ludzie – ktoś zapyta – ludzie? Dobrze, otwórzmy się na nich, pomóżmy tym, którym uda się stamtąd wyrwać, o ile nas na to stać i w takim zakresie, żeby nie rozwalić naszych domów pod ciężarem upadającego silosu z gnojówką. Ale niech sprawy rosyjskiego szamba zostaną w Rosji. Nie chcę przypominać co się działo, kiedy wylewały się stamtąd na świat.

Pod względem propagandowym jest to mocny film, ale pod względem artystycznym to kompletny gniot. Ktokolwiek go czymkolwiek nagrodzi – robi to tymczasowo i w imię polityki, a nie sztuki. Rosjanie miewali wykwity wybitnej sztuki, ale niestety ciążą nad nimi kompleksy (polski, niemiecki, amerykański), a to my mieliśmy nie wystrzały, a constans. I ta historia niemal metaforycznie powraca w zderzeniu tegorocznych nominacji do Oscarów (niestety, Amerykanie w roli arbitra…). Ida jest po prostu nieporównanie lepszym filmem, znacznie bardziej otwartym, ciekawszym, lepiej zrobionym warsztatowo i artystycznie. Lepszym filozoficznie. Lepszym historycznie i estetycznie. Nawet, jeśli umówimy się tymczasowo, że chodzi tam o sprawy polsko-żydowskie (chociaż wcale nie o to chodzi), to i tak jest to wątek znacznie bardziej pojemny niż kopanie się obywatela z urzędnikiem w dowolnym państwie. I niech nam wojna domowa na Ukrainie nie odbierze tego Oscara w ramach „nie lubimy Ruskich, więc damy nagrodę antyruskiemu gniotowi”.