Lublin, Miasto Poezji 2014

Na początku nie ma klimatu, albo ja go nie łapię. Może to specyfika składu, zawsze jest trochę inaczej. Tym razem stroszenie pawich ogonów, kombinowanie, koniunktury. Urywam się, idę spać. Nie wciąga mnie to, ale impreza się rozkręca, ludzi przybywa i powoli robi się normalnie. Od mniej-więcej środy robi się wręcz bajecznie, zwłaszcza na czwartek i piątek. Przybywa starych i nowych znajomych, czasem niewiele o sobie wiemy, ale tak miło się spędza czas i nawet czasem o poezji rozmawia, że kiedy przychodzi do wyjazdu, upijam się na smutno paroma lampkami bezalkoholowego soczku u Andrzeja D.

A na przykład taka miła niespodzianka: w folderze festiwalowym są aż dwie fotki Gosi Buchert i jedna Dominiki Kaszuby (takie zbiorowe). Swojsko w tym roku było też o tyle, że udało się zmontować silną ekipę z Trójmiasta. Była Ania Stefanowska, Marcin Kleinszmidt i Dawid Majer. Fakt, że chorowałem przez cały festiwal (skrzyżowanie alergii z przeziębieniem) i przez to prawie nie spałem, ale podobno nie było aż tak bardzo po mnie widać, że umieram. Tylko dziwne rzeczy widziałem, bardzo dziwne.

Najlepszy moment tych pięciu dni to moment, kiedy w Bramie Grodzkiej Dawid Majer zaczął spontanicznie czytać teksty do scatu Jakuba Węgrzyna i improwizacji na klarnecie człowieka, którego nazwisko przypomnę sobie, kiedy wyśle do mnie obiecanego maila. Taki nieplanowany moment, zupełnie para-realistyczny, zaraz po tym, jak zmuszono mnie do wypicia dwóch piw i parowania z nich w upale. Siedziałem, aż skończyli. W bardzo dziwnym nastroju wstałem i zdaje się, że chciałem coś zabrać z hostelu, w którym spałem.

Wychodzę z Bramy Grodzkiej. Spotyka mnie lubelski poeta i wciąga gdzieś, gdzie na moje oko nic nie ma. Okazuje się, że jest tam wernisaż. Witają mnie jacyś ludzie. Wino w kubeczkach. Niezłe obrazy. Gadamy, oglądam. Piję to wino. Dwa kubeczki. Robi się coraz mocniej para-realistycznie, te obrazy zresztą też takie jakieś, sam nie wiem, co tam się czaiło.

Wychodzę, bo chcę dotrzeć do hostelu i nie mogę pić w kółko. Mijam jakieś wejście, w którym ktoś stoi. Dzień dobry panie Sławomirze – mówi ten ktoś – zapraszam na odsłonięcie instalacji. Patrzę – nie znam człowieka. Wchodzimy przez drzwi za którymi na moje oko nic nie ma. Ale jest. Wernisaż instalacji. Wódka w kubeczkach. Jak miło pana znowu widzieć – mówią jacyś ludzie. Uśmiecham się i zagaduję – co słychać. Że może powiedzą coś, co mnie nakieruje skąd się znamy. Nic z tego, jest gorzej. Zero nakierowania, ale czuję, że powinienem pamiętać wszystko, co mi mówiono wcześniej, a teraz jest np. – no wie pan, już nie pracuję tam, gdzie ostatnio. A ja nie wiem gdzie było to ostatnio. Pijemy tę wódkę z kubeczków. Gratulują mi sukcesów, nie całkiem wiem jakich, chyba że mnie mylą z Darkiem Foksem albo z Bobem Dylanem, ale to przecież niemożliwe. Zresztą sam już siebie z kimś mylę.

Wychodzę, zmierzam chyba do hostelu. Widzę dwóch znajomych poetów, czuję, że jestem już porządnie zawiany, więc tak tylko uśmiecham się przelotnie, chociaż machają, żebym poszedł z nimi. W hostelu nie pamiętam po co wróciłem. Idę z powrotem na miasto. Inną drogą. Widzę jakieś drzwi, za którymi niczego nie powinno być. Wychodzi z nich piękna kobieta boso i z obranym bananem w ręce. Włosy ma uczesane w coś w rodzaju sklepienia gotyckiego. Po jej sukience wspinają się wielkie kocury i siadają na jej ramionach. Pokazuje mi drzwi – panie Sławku zapraszamy. Nazywam się Poezja i przyszłam pana zabić. Proszę wejść, mamy spirytus w kubeczkach. I wernisaż happeningu. Quasimodo siedzi i żre pana wiersze, a ja mu w tym czasie robię loda. Potem pana mordujemy.