W moim pięknym mieście o dość niejednoznacznym charakterze, powiedziałbym wręcz – niejasnym, jeśli nie nawet – podejrzanym, kto wie czy nie represyjno-opresyjno-spiskowym, nie waham się (bez kozery) rzec – nawiedzonym, dalibóg! Ale nie w tym rzecz. Bo nie dokończyłem zdania. W moim mieście pięknym (et cetera, et cetera) wykopano rów. W rowie nic nie było przez tydzień, po prostu sobie był. Potem było przepychanie czegoś tym rowem, zwłaszcza, że momentami był to tunel, miałem skojarzenia z filmem Wielka Ucieczka. Od dziś jednak znowu nie ma tutaj rowu, że tak do rymu zagaję.
Właśnie. Bo kawałek tego rowu przecinał mój ogródek, do którego, jak parę razy pisałem, paru sąsiadów z wyższych pięter rzuca wszystko, co ma zdolność spadnięcia z góry na dół, czyli – wszystko. Od rana trwało dziś zasypywanie rowu wykopanym zeń wcześniej piachem. Miał z metr głębokości i z półtora długości, toteż zasypywanie zaczęło się około ósmej, a skończyło około dziesiątej. Trzech panów z łopatami zasypywało przez dwie godziny ten rumiański kanion Colorado. Zmęczyli się i postanowili w celu wyeliminowania zmęczenia odpocząć. Odpoczywają. Siedzą, takie kurczaki, wańki-wstańki, baby piaskowe, niebieskie muchomorki – pod moją wisienką, ona ich osłania przed wszystkimi tymi przedmiotami, które moim sąsiadom z wyższych pięter kradnie grawitacja. Przy ich niewielkim współudziale. Siedzą tak, przycupnięci, ukryci już ponad godzinę. Partyzanci! Okopy zasypane, nie mają gdzie się skryć. Rozmawiają o czymś trudnym. Może o moim życiu.
czytam obecnie:
Camilleri – Wycieczka do Tindari
Akunin – Książka dla dzieci
Domagała-Jakuć – Hotel Jahwe