Ja to ktoś inny 2

Pisałem ostatnio o tym, co robi Geoff Tate po opuszczeniu Queensryche (LINK). Teraz o tym, co robi zespół bez dawnego wokalisty.

Zgodnie z bieżącą sytuacją prawną także wydali płytę pod szyldem Queensryche, w tym samym czasie, co Tate. Absurd. Zatytułowana jest po prostu „Queensryche”. Jednak wersja zespołu jest bliższa idei i lepsza niż wersja ich byłego śpiewaka.

Porównuje się ją (to zrozumiałe) do dawnych albumów, zwłaszcza, że brzmi jak te dawne, a nie te nowsze. Melodycznie przypomina OM. Koncepcyjnie – Empire, piosenki są krótkie, rockowo – metalowe w budowie, bez wielu urozmaiceń, które są traktowane jako jeden z wyznaczników muzyki „progresywnej”. Nastrojowo trzyma się blisko Promised Land. Nie dorównuje żadnej z wymienionych trzech, bo też wymieniłem najlepsze, jakie wydali i którym dorównać będzie trudno. Nie jestem też pewny, czy taka właśnie konfiguracja wpływów lub reminiscencji jest najlepsza. Melodycznie i energetycznie OM nie jest idealnym albumem, jego siła to emocje i koncepcja całości. Empire to wspaniały hardrockowy zestaw piosenek, ale to wymaga mniej smęcenia – jak na hard rock przystało. Promised Land jest nie do przebicia. O tym jeszcze napiszę.

Z drugiej strony, pomimo pewnego „rozmydlenia” trudno coś złego o „self-titled” płycie powiedzieć. Aranżacje są bardzo dobre, harmonicznie rozwiązano go profesjonalnie. Nie słychać zmęczenia życiem rockmana, tego zmęczenia, które dopada większość gitarowych grup po iluś tam latach. Dają czadu.

Jaki jest nowy wokalista? Todd La Torre to facet wyciągnięty z drugorzędnej grupy Crimson Glory, grającej także metal progresywny, ale zupełnie niewartej uwagi.

Śpiewa dobrze i chwilami w sposób tak podobny do Tate’a, że trudny do odróżnienia. Dotyczy to barwy i skali, nie dotyczy mocy, której La Torre nie ma tak niezwykłej, jak jego poprzednik w latach świetności. Obecnie jednak jest wyraźnie lepszy od Tate’a, któremu zmiękła rura, pisałem o tym poprzednio, link jest powyżej.

Zespół obecnie dziedziczący nazwę Queensryche grał wcześniej pod szyldem Rising West. Były to tylko koncerty, bez płyt. Repertuar składał się z utworów z pierwszych czterech płyt Queensryche. Oficjalnie chodziło o sentyment do starych nagrań. Nieoficjalnie, jak sądzę – o to, że były to płyty znacznie lepsze niż wiele późnych, a Geoff Tate nie był w stanie ich zaśpiewać na koncertach. La Torre potrafił. Skoro potrafił, to dlaczego nie wykorzystać tego faktu i nie zacząć grać znowu tego co najlepsze? No wyobraźmy sobie, że Ian Gillan znowu daje radę zaśpiewać całą In Rock. Natychmiast wszystkie kawałki wróciłyby do repertuaru koncertowego. Marzenie. Tak więc sprawa jest prosta. Nareszcie mogli zagrać swoje ulubione i najlepsze kawałki. A Geoff Tate przechodził andropauzę, która najbardziej mu się rzuciła na głos. I strasznie utył.

Jest energia. Chłopakom się chce, to słychać bardzo wyraźnie. Nie sięgają geniuszu, ale to nie był nigdy genialny zespół, geniusz raczej trafiał ich od czasu do czasu. A i tak byli najlepsi ze wszystkich, których słuchałem w nurcie (prog-metal). Perkusja jest gęsta, gitary młócą równo i głośno.

Smutna jest historia Queensryche. Najpierw znaczne pogorszenie muzyki. Potem jeszcze głębsze pogorszenie. Potem dotkliwy upadek głosu wokalisty, a potem ta idiotyczna awantura o kasę dla żony tegoż wokalisty za prowadzenie fan-clubu. I potem awantura robiąca dwa zespoły z jednego. Dobrze, że skończyło się to (na razie) na rywalizacji – kto lepiej zagra. Ja stawiam na instrumentalistów z nowym wokalistą, a nie na wokalistę z nowymi instrumentalistami. Skoro już się stało – niech się zrehabilitują graniem.

Słuchać tego należy w skupieniu i bez rozpraszania. Trwa krótko – 35 minut, jak stare, dobre płyty z lat 70.

Cała płyta na razie jest legalnie do odsłuchania na youtube w przyzwoitej jakości (oczywiście zależy jaki kto ma wzmacniacz i głośniki poprowadzone z komputera):