Co jest tajemnicą w „Tajemnicy Westerplatte”

 

No, niestety rozczarowałem się. Miało być efektownie, mrocznie i dramatycznie, a jest jak poniżej.

Film przypomina raczej teatr telewizji. Sceneria (większość w pomieszczeniach) i specyficzne zmatowienie obrazu, w końcu jakiś dziwny sposób „kamerowania”, nie wiem na czym on polega – może na sławnym od niedawna zagęszczeniu klatek. Zresztą plenery też sprawiają wrażenie spreparowanych pod dachem w jakimś studiu filmowym, uzupełnionych o cyfrowo dodany krajobraz. Aktorzy chodzą chyba po normalnym dywanie w jakiejś sali, na którym namalowano kałuże i wstawiono sztuczne krzaki. W każdym razie wygląda to jak telenowela kręcona kamerą video. To zdecydowanie ujmuje rozmachu.

Nie wiadomo właściwie na czym polega tytułowa „tajemnica”. Po filmie byłbym skłonny myśleć, że najbardziej ukrywanym, trzymanym w tajemnicy faktem jest padaczka Sucharskiego. Jak na film o legendarnej bitwie, to raczej słaba opcja. Co jest tajemnicą w „Tajemnicy Westerplatte”? Moim zdaniem: największą tajemnicą filmu jest co właściwie jest w nim tajemnicą.

W ogóle powstaje parę pytań z serii „o co chodzi”. Nie wiem na przykład skąd to napięcie i irracjonalne zachowania. Film w ogóle nie pokazuje dramatyzmu tej bitwy. Histeryczne, paniczne, wściekłe, niecodzienne reakcje żołnierzy wynikają – nie wiadomo z czego. Oczywiście, na wojnie ludzie się tak zachowują, przeobrażają się, nie panują nad sobą. Ale w „Tajemnicy Westerplatte” nie ma wojny, o czym zaraz napiszę. Wspomniane reakcje sprawiają wrażenie, jakby działy się w grupie pacjentów szpitala psychiatrycznego, którzy „głupieją” bez wyraźnego powodu.

Powodu bowiem nie ma. Zostali ostrzelani na początku filmu, a potem przez większą jego część snują się, nudzą, piją, ględzą, nie wiadomo kiedy okazuje się, że połowa z nich to ranni i zabici. Chyba od dżumy, bo przecież sama bitwa to jakieś flaki z olejem, nikt do nikogo nie strzela, tylko Sucharski ma zwidy.

Batalistycznie zrobiono to ambitnie, ale bez umiejętności. Widać wybuchy od polskich moździerzy, ale nie widać samych moździerzy, ani ich załóg. Jeśli ktoś nie wie, jak odbywa się taki ostrzał, to jedynie zdziwi się, co właściwie nagle wybucha. Z dwóch ataków cysterną kolejową, pokazano jeden. Nalot jak na polskie pieniądze i efekty specjalne wygląda nieźle, ale gdyby to był amerykański film, to wyglądałby śmiesznie. Z wielu ataków niemieckiej piechoty pokazano chyba trzy, z czego jeden nieźle, realistycznie zrobiony. Siedmiodniowego, uciążliwego nękania ogniem w ogóle nie widać. Ataków floty niemieckiej też. W ogóle nie widać dysproporcji sił ani niezwykłej determinacji obrony. Generalny szturm z 7 września na filmie trwa… około minutę i nie ma w nim ani śladu zarówno zaciekłości i siły niemieckiego natarcia, jak i dramatyzmu bohaterskiej (no, trzeba użyć tego słowa) obrony wycieńczonej załogi. Wygląda to mniej więcej tak: postrzelali sobie. I snują się dalej jacyś tacy smutni i zamuleni.

Całość przypomina jakąś przegadaną wersję Antygony, w której nie wiadomo właściwie jaki jest problem, ale wszyscy potwornie go przeżywają. Nie ma śladu napięcia. Chyba nawet nie zastanawiałbym się, czy jest to udany, czy nieudany film wojenny. To nie jest w ogóle film wojenny, to jest nieudany film psychologiczny z wojną w (głębokim) tle.

Dobrze wyglądają strzelaniny, latające i uderzające pociski. Wybuchy wyrzucają sporo ziemi, może być. Aktorstwo umiarkowane, aktorzy – wbrew pozorom – nie mieli wiele do zagrania. Grali bardziej idee postaci niż postacie. Baka wypadł w tym nawet nieźle, ale głównie dlatego, że ma charakterystyczną twarz. Żebrowskiego lubię, uważam (wbrew obiegowej opinii), że jest dobrym aktorem – z jednym zastrzeżeniem. Ja nie wiem, co on mówi. To już nie jest zła dykcja. To jest bełkot. Nie wiem, kto jest tak bezmyślny – czy reżyser, czy sam Żebrowski, ale kiedy mówi, to brzmi jakby mówił mocno pijany facet, do tego z wadą wymowy. Każdy kiedyś słyszał nawalonego kolesia na jakiejś imprezie, pojawiają się specyficzne problemy z artykulacją. Tak właśnie mówi Żebrowski. Dla porównania w tym samym filmie – Englert mówi nieco nonszalancko, naturalnie, bez silenia się na poprawność, czasem cicho, szybko, pod nosem. Ale rozumiem każde słowo. A Żebrowski na przemian bełkocze albo mamrocze, a rozumiem jakieś 30%. Do logopedy!