A nic. Nigdy już nie będzie Deep Purple takiego, jak na In Rock, bo Jon Lord nie żyje. Czy to coś zmienia? Chyba nie, tych Purpli i tak by już nigdy nie było, choćby się skład zszedł w najlepszych intencjach i dał z siebie wszystko. Bo:
– Gillan nie ma głosu. Na Now What?! zaśpiewał czysto i równo, ale bez mocy i w wąskiej skali (o jego głosie pisałem TU). Dobrze, że nie fałszuje i nie spina się na wysokie partie tenorowe czy falsetowe, bo byłoby komicznie. A tak – po prostu można przyjąć, że po prostu jest jakiś wokalista i śpiewa. Ktoś musi.
– Glover robi to co zawsze, czyli A-A-A-A-D-D-D-D itd. Tyle może każdy, niekoniecznie wielki basista wielkich Purpli.
– Paice nie zagrał od lat nic ciekawego. Widać na koncertach, że ledwie się rusza, ostatnie solo na bębnach, jakie pokazał i jest wydane oficjalnie na DVD (wg. mojej wiedzy – z Montreux) wygląda jak trzepanie płetwami starego wieloryba wyrzuconego na plażę. Jasne, słychać, że to Paice gra, zachował styl, ale to wszystko. Klasę pokazał ostatni raz w utworze Seventh Heaven z płyty Abandon. Warto wrócić!
Jest coś jeszcze, co nie pozwoliłoby na pytanie „Now what” odpowiedzieć – Deep Purple! Kiedy zwalniano w 1993 Joe Lynna Turnera (wokalistę na jednym albumie), pozostali mówili, że on w ogóle nie rozumie, o co chodzi w Deep Purple i chciał grać w stylu amerykańskich kapel pop-metalowych. Otóż ja mam wrażenie, że nigdy nie było do końca wiadomo, o co chodzi w Deep Purple. Przez chwilę chodziło o eksperymenty z hałasem i to były genialne eksperymenty. Potem nie było czego odkrywać, zaczęło się powtarzanie. Najnowszy album zawiera brzmienia wypracowane przez lata współpracy z Morsem, zagrywki obecne w muzyce zespołu od zawsze i trochę nieśmiałych poszukiwań, jak choćby mało efektowne nawiązania do AC/DC w utworze Hell to Pay. Ogólnie rzecz biorąc jest to granie, które nie bardzo wiadomo, czemu służy.
Po ostatniej części Szklanej pułapki to co pamiętam najlepiej z filmu, to złe aktorstwo. Nie chodzi tylko o tego kafara z kibolską gębą, który grał syna głównego bohatera. Chodzi o tego głównego. Bruce Willis nie grał Johna McClane, grał raczej Bruce’a Willisa grającego Johna McClane. Po co o tym piszę? A dlatego właśnie, że kiedyś Deep Purple grali hard rock, a teraz grają (aktorsko) Deep Purpli grających hard rock.
Teraz, skoro opisałem starych członków, opiszę nowszych:
– Morse robi swoje. Jest świetny, nie nadaje się i nie chce być liderem – jak Blackmore, ale gra doskonale, choć dość powtarzalnie, przewidywalnie. Fakt, że Blackmore od pewnego momentu też już tak grał. Kiedy zaczyna kombinować – zaczyna też denerwować.
– Airey stara się zbliżyć do Lorda. Jest dobrym rzemieślnikiem, nie psuje, ale też nie wnosi. Barwa instrumentu niekiedy jest identyczna z lordowską. Sposób traktowania instrumentu – zbliżony. Iskry jednak nie ma.
Odpały w kierunku starego Genesis (w Above and Beyond) lub Doorsów (Blood from a Stone), czy nawet z Pet Shop Boys (Vincent Price) – ujdą. Coś w końcu trzeba grać. Ogólnie płyta jest jednak znacznie lepsza niż dwie poprzednie. Są momenty brzmiące monumentalnie lub po prostu z jajem (Après Vous, Vincent Price). Nie ma jakichś makabrycznych, rażących wpadek. Równo średnio, może nawet odrobinę lepiej niż średnio. Rozczarowanie bierze się pewnie stąd, że pamięta się najlepszych Purpli. A tych – jak pisałem wyżej – już nigdy nie będzie. Żal można mieć bardziej do życia niż do zespołu. Jeśli tak pomyśleć – że brać co jest, a nie co się marzy – to brać. To się daje słuchać.
Zgadzam się. Dodam, że byłem mocno zaskoczony recenzjami w polskiej prasie na temat nowej płyty Deep Purple pełnymi superlatyw. „Now What?!” ma identyczną wadę, co na przykład „13” reaktywowanego Black Sabbath – wokalistów na frontline, którzy najlepsze lata mają już dawno za sobą, ponieważ starzenie się jest czynnością nieubłaganą i obejmuje każdą dziedzinę życia. Samo doświadczenie w tym przypadku nie wystarcza. Dlatego już sam nie wiem czy cieszyć się, że te dwie kapele nadal nagrywają płyty, czy tez żalować, że tak się dzieje? (równie ambiwalentne uczucia towarzyszą mi w przypadku koncertowego materiału Led Zeppelin „Celebration Day” – zwłaszcza z DVD).
ano. jednak Sabbath wydaje mi się lepszy. o tym też napiszę na dniach.
wokaliści wysiadają pierwsi, potem perkusiści 🙁
Sabbath perkusistę oddał walkowerem:)
Jako niefan Deep Purple płyta zaskoczyła mnie pozytywnie, ale właśnie jako równy album bez, jak napisałeś (i z tym się zgadzam w 100%, rażących wpadek. Ale Black Sabbath… Jako fan jestem głęboko zawiedziony, bo zwyczajnie nie dali rady. Miało być twardo, wyszło starczo. I nieco histerycznie. Tych ochów nie rozumiem, ale przecież u nas tego typu kapele mają status świętości – ja to rozumiem, bo tworzyły historię tej muzyki – ale nie można piać tylko dlatego, że to TEN ZESPÓŁ. A sama recenzja jest świetna i trafia w sedno; jedna z niewielu, która trafia w sedno. Może zmierzysz się z Black Sabbath, bo ja jakoś nie mogę tę płyty przetrawić.
dzięki 🙂
black sabbath pewnie w przyszłym tygodniu, nie mam głowy na raz wszystko, bo temat wymagający.
pozdrowionka.