Trafiły mi się dość dziwne rozmowy na ostatnim festiwalu w Chełmie. Po tych rozmowach niektórzy przy śniadaniu unikali mojego wzroku, a nie chciałbym, żeby ludzie się mnie bali.
Pozwolę sobie możliwie prosto, uprzedzam tych, którzy mogą uznać, że prawię oczywistości. Muszę powiedzieć parę oczywistości, żeby było widać parę nieścisłości, może właśnie za rzadko rozmawiamy o oczywistościach. Poza tym czasem trafiają tu czytelnicy niezorientowani w różnych „aktualnościach”.
Jeden z czołowych polskich poetów i jednocześnie krytyk stwierdził na niedawnym spotkaniu autorskim, że nie da się obecnie napisać dobrego wiersza, który „coś znaczy”, ma jakiś przekaz, „coś mówi”, komunikuje treści, że takie wiersze są złe. Wiersze mają być „ładnymi przedmiotami” – jeśli dobrze rozumiem w takim znaczeniu, jak np. dzbanek. Jego ucho nic nie „znaczy”, może natomiast być bardziej lub mniej gustownie wykonane. Byłoby to takie przejście w poezji, jak w malarstwie od przedstawiającego do nieprzedstawiającego. Problem w tym, że choć istnieją kształty „nie znaczące”, to w języku takiej możliwości nie ma. Musielibyśmy wymyślać słowa, które są czystymi zbitkami brzmień pozbawionymi desygnatów i tworzyć z nich jakieś impresje – co było już robione i nie znalazło żadnej ścieżki rozwoju. Wybiera się więc rozwiązanie kompromisowe, wiersze pół-znaczące.
To jakby namalować drzewko rosnące poziomo, a nie pionowo, jakieś kółko obok niego, a na niebie pędzący samochód (nie samolot). Kolaż „znaczących” z „nie znaczącymi”, poprzestawianie związków, nadanie nowych okoliczności, wywołanie nowych skojarzeń. Drzewo „oznacza” drzewo, kółko jest tylko kształtem, ich rozmieszczenie nadaje im „nie znaczący” kontekst. W poezji, podobnie, używa się słów mających znaczenie i sens, jednak cały utwór lub jego fragmenty już niekoniecznie muszą je mieć. W sztukach wizualnych sprawa była prosta i dokonała się błyskawicznie, kiedy doszło do odpowiedniego etapu. W literaturze zmagania trwają do dziś z różnym efektem i wciąż padają ciężkie słowa, jak: powinno się, należy, trzeba. To znaczy, że cel nie został osiągnięty, choć angażują się weń wielkie umysły – bo nie sposób odmówić inteligencji i nieprzeciętnej wiedzy moim rozmówcom sprzed paru dni. Cóż z tego, skoro na barykadach walka trwa, a po 20 latach jesteśmy nie bliżej celu niż budowniczy socjalizmu byli po takich samych 20 latach i wciąż usiłowali tego świętego Graala przydybać. Co gorsza, na Zachodzie rozpoczęto kilka dekad wcześniej – z tego co wiem z podobnym skutkiem. Metoda przyjęła się jako dogmat, ma swój Watykan i Gwardię Szwajcarską, ulała się w pomnik i najeżyła ostrokołem.
Nie zgadzam się z tym sądem o wierszach, które „znaczą”. Dobry wiersz, który „coś znaczy” jest teraz rzeczywiście bardzo trudno napisać, ale nie trudniej niż dobry wiersz, który „nie znaczy” (lub może „znaczy inaczej”, bo całkowite zerwanie komunikacji nie udaje się nawet najbardziej zaangażowanym aktywistom). Problem może w tym, że pisanie wierszy „nie znaczących” okazało się możliwe, natomiast nie przynosi spodziewanych efektów. Stąd próby są ponawiane, przypomina to próbę obliczenia pierwiastka z dwóch. Fascynujące zajęcie, bo przecież po osiągnięciu celu fascynacja zadaniem się kończy, a tu końca nie ma. Oczywiście dla teoretyków „nie znaczenia” zadanie wydaje się rozwiązywalne. Czas odpowie, na razie po prostu tego nie wiemy, choć możemy spytać o sens dążenia do właśnie takiego celu. A dokładniej – co właściwie osiągniemy, jeśli uda się pozbawić język jego funkcji komunikacyjnej i kulturowej i czy jest o co się obrażać.
Wiersze „nie znaczące” produkowane są w ramach obowiązującego dogmatu poetyckiego od jakichś dwudziestu lat. Tak długo nie trwało u nas żadne pokolenie literackie od Młodej Polski. Narzeka się na „pisanie Honetem”, „małpowanie Sosnowskiego”, z drugiej strony broni się tego status quo w podobnych dyskusjach jak opisana powyżej, a Lech, Kulbacka i Płusa dostają nominacje do mniej i bardziej znaczących nagród łącznie z Nike.
Próbą wyjścia z impasu jest usiłowanie pójścia jeszcze dalej. Postulaty, jeśli dobrze je rozumiem, wymagają w miejsce rozluźnienia związków logicznych – zupełnego ich zerwania. Za poetę mającego tu największe osiągnięcia podaje się Roberta Rybickiego, chociaż odbiór jego pism jest niejednoznaczny. Jedni recenzenci czytają go tradycyjnie, szukają sensu i logiki w karkołomnych konstrukcjach wierszy. Inni przyglądają się samej konstrukcji – dlaczego to zdanie urwano w tym miejscu i sklejono z tamtym, ile linijek jest od jednego homonimu do drugiego – itd, w tym szukają ukrytej kabały. Jeszcze inni traktują te pisma jak propozycję odświeżenia surrealizmu lub po prostu zbiór luźnych pretekstów do luźnych przemyśleń. W końcu interpretuje się tekst jako próbę kompletnego zerwania komunikacji na rzecz chaosu i wzajemnego „skontrowania” wszystkich elementów języka. Tym tropem poszedłem w swoim luźnym i krótkim szkicu o „Mottach robali”, za co zresztą Rybicki mnie chyba znielubił. Zarzucił mi, że go nie rozumiem – a ja myślałem, że właśnie o to chodziło. Fakt, że nie jest łatwo ustalić jednoznacznie, co sam autor myśli o swoich utworach. Nie można wykluczyć, że przy pomocy swojej erudycji robi nas wszystkich „w trąbę” i chichocze patrząc, jak się męczymy. Niezależnie od wszystkiego, nurt, w którym Rybicki zdaje się być niepodważalnym królem nie zdradza symptomów wydania na świat czegoś, co mogłoby odnowić myślenie o literaturze, języku. Odcięcie kotu ogona i przyszycie go do głowy nie zamieni go w nosorożca.
O tym, że jesteśmy wciąż na początku rewolucji i daleko nam do jej finiszu świadczy też nastawienie jej liderów. Jest zdobywcze, agresywne. Ich walka o język ogniskuje się na postmodernistycznej filozofii przekonstruowywania struktur, upłynniania ich, uwalniania zjawisk jednostkowych. Epoka jest z gruntu liberalna i eklektyczna. Tu paradoks – ci sami ludzie w trakcie rozmowy po „zagajeniu” przechodzą do ataku, z narastającą agresją próbują wymusić liberalizm i eklektyzm wiersza przy pomocy nakazów i dogmatów. Trudno o większą sprzeczność. Na argument – piszcie sobie jak chcecie, dajcie innym pisać inaczej – odpowiadają, że inne zjawiska niż oni sami uznają – należy wyeliminować. Przypomina to czeskie przysłowie, że będziemy tak długo walczyć o pokój, aż zostaną same trupy. Cały pomysł na taką a nie inną sztukę współczesną, przeróżne wolności osobiste i artystyczne – to reakcja lękowa na totalitaryzm poprzedniej epoki. Wspomniany wcześniej czołowy poeta i krytyk na tym samym spotkaniu zadeklarował, że nie znosi być do czegokolwiek zmuszanym, przy innej okazji wyrażał niepokój, że środowisko SL przechodzi z drugiego obiegu do pierwszego, co skutkowało tym, że jego fani próbowali zmusić nas do zmiany poglądów na poezję. Rozmowa z niezobowiązującej, nawet dość przyjaznej pogawędki przeszła w gwałtowny atak, a kiedy uznałem, że zmęczyła mnie ta napastliwość i stanowczo oświadczyłem, że nie dam się zmusić do pisania tak, jak żądają koledzy poeci z jednego warszawskiego ośrodka – obrazili się.
Tego rodzaju dogmatyczne sądy o tym, jak należy pisać (wyłącznie i ostatecznie) pachną albo faszystowskimi zapędami, albo strachem, że pewnego dnia inne typy wierszy okażą się równie uprawnione do życia – i cóż ja wtedy pocznę z tymi wszystkimi moimi „ładnymi przedmiotami”?
Próba totalitarnego wymuszenia pisania wierszy postmodernistycznych jest niestety głupia. Stąd tylko krok do centralnego sterowania poezją i cenzury – nie cenzury urzędniczej, a rynkowej, bo umówmy się – poezji nie ma teraz jako sztuki (jak kino czy muzyka), jest tylko w obrocie akademickim i finansowym. Obecnie bowiem ów liberalizm i eklektyzm, o którym pisałem, jest wciąż fikcją. O pierwszym obiegu decyduje dostęp do środków finansowych, sercem mechanizmu są nagrody literackie, a narzędziami prasa specjalistyczna. Kolejność przyczynowo skutkowa jest więc dokładnie odwrotna niż wyobrażam sobie w zdrowym obiegu. Być może to jest przyczyną, że po stu latach mamy wreszcie prawdziwą stagnację młodopolskiego typu, o czym pisałem wyżej. Z Młodą Polską, poza stagnacją, łączy współczesne wiersze także idea dojenia poza granice możliwości środków i pomysłów, z których nic twórczego już nie będzie, jesteśmy w samym centrum manieryzmu.
Inne pytanie, które sobie zadaję, to jaki sens ma „postęp” polegający na agresywnym zmuszaniu innych do pisania według konwencji sprzed 20 lat. Jak długo i po co pisać wiersze o wierszach – że słowo nie przystaje do desygnatu. Dalej (wg. klucza środowiskowego): co właściwie wnosi odkrywczego do języka napisanie dość banalnych treści publicystycznych przy użyciu drastycznych rekwizytów, budując zdania z wielostopniowych inwersji. Przypomina się „Sylogizm prostacki” Bursy, parafrazując – widziałem ckliwe wierszyki o ojczyźnie i makabryczne wierszyki o ojczyźnie, nie znajduję specjalnej różnicy. Żeby jeszcze było w tym przereklamowane „ryzyko semantyczne i składniowe”, ale nie ma, bo język polski dysponuje szykiem przestawnym i namnożenie inwersji w rekordowej ilości nie narusza jego struktury, jest objawem złego smaku, a nie geniuszu lingwistycznego.
Na początku lat 90. obserwowałem wylęgający się talent jednego trójmiejskiego poety, zresztą talent nigdy do końca niewykorzystany i nieoszlifowany (mam na myśli Maganiusza Kielgrzymskiego). Pomimo wielu „wpadek” i niedoskonałości, jego poezja spełniła już wówczas wszystkie późniejsze postulaty wiersza „nie znaczącego”, „zerwania komunikacji”, „ryzyka semantycznego i składniowego”, „wiersza jako pięknego przedmiotu”. 20 lat temu wyczerpał i zamknął temat, który próbowano mi w Chełmie sprzedać jako ultranowoczesne odkrycie. Naśladując Maganiusza przeprowadziłem w latach 90. podobne badania na sobie. Rzeczywiście, takie pisanie jest bardzo przyjemnym sposobem spędzania czasu, rozwija wyobraźnię, dostarcza bezcennych narzędzi poetyckich. Uprawiane bez umiaru zaczyna nużyć. Uprawiane ideowo prowadzi do klęski idei. Czytanie „ładnych przedmiotów” też jest przyjemne, niekiedy inspiruje.
Robię po prostu swoje. Jeśli są jacyś „my” – to my robimy. Da Bóg – zrobimy. Kiedy słyszę o poezji niektórych autorów, których cenię – że „tak się teraz nie pisze” – oddycham z ulgą. Są tacy, którzy piszą tak, jak się teraz (czyli od 20 lat) nie pisze.
Dziękuję za doczytanie do końca wyjątkowo długiego (jak na mój blog) wpisu.
Parę zdjęć z Chełma:
są jacyś „MY” i robimy
bardzo trafne spostzreżenia