Nowe kolce jeżozwierza

 

Oczywiście, to nie ta melodia i to w ogóle nie ta muzyka, ale nie można zrobić nic bardziej efektownego niż zacząć płytę w TAKI sposób! Takim cytatem, taką, może bardziej – parafrazą. Bo solowy album Stevena Wilsona o przydługim tytule The Raven that Refused to Sing (and other stories) rozpoczyna się brzmieniem nieodparcie kojarzącym się z Into the Lens zespołu Yes, a już po paru sekundach rozwija się i snuje wokół innego kawałka z tej samej płyty tego samego Yes (Drama) – Does it Really Happen?. Nie mija paręnaście sekund i nałożone zostaje na to kolejne zaplanowane skojarzenie – Jethro Tull, szybka fletowa wstawka, z której wyłania się crimsonowski melotron. W ogóle flety mają tu więcej z King Crimson niż z Jethro, ale jedno i drugie powoduje natychmiastowe „zaprzyjaźnienie się” z tą muzyką, bo swojska jest i nie tylko daje się rozumieć. To ona rozumie słuchacza. W 4 minucie gitara naśladuje style Steve’a Howe’a. Takie puszczanie oczek do słuchacza trwa już do końca płyty i trudno się wyprzeć wejścia w ów dowcipny, wirtuozowski czy też erudycyjny dialog. Kto nie ma czasem tego poczucia – ach! klasyka! – prawda? Lubimy.

Co nie znaczy, że płyta jest podróbką. Jest przede wszystkim wilsonowska, wspomniane nawiązania to najzupełniej świadomie użyte środki wyrazu, eksploatacja skojarzeń i ogromnych pokładów rozwiązań, które weszły w standard. Wilson wręc pokazuje, że określenie „standard” może dotyczyć nie tylko muzyki z natury powtarzalnej, jak tematy jazzowe czy bluesy, ale też muzyki z natury oryginalnej, unikatowej i nie poddającej się łatwym interpretacjom w cudzych rękach – a taką jest rock progresywny. Klimat jednak jest wyraźnie „swój”, Wilson pozostał Wilsonem.

Po tych paru myślach i refleksjach znowu dopada mnie reminiscencja, drugi kawałek około piątej minuty to gitara w stylu Steve Hackett w tle i solówka w stylu Fripp na wierzchu. To mija po chwili i już zaczynają się inne myśli, by ustąpić emersonowskim organom. Wyliczyć się tego wszystkiego nie da.

Napisałem wyżej, że to sięganie po wątki jest dowcipne, ale słowo „dowcip” ma tu znaczenie pomysłowości, konceptu, polotu. Bynajmniej nie ma nic wspólnego z nastrojem muzyki. Ten jest raczej refleksyjny, chwilami smutny lub przesycony grozą. Zbliża się do najlepszych tradycji Porcupine Tree z takich płyt jak Signyfy czy Sky Moves Sideways, które zresztą uważam za najlepsze (obok In Absentia) płyty zespołu Stevena Wilsona. Miałem nawet pewien okres zwątpienia, bo ostatnie płyty Porcupine i takie nie całkiem trafione pomysły jak Blackfield napawały mnie pesymizmem. Może Wilson się skończył? Nie, nie skończył się. Co prawda nie odczuwam jego najnowszej płyty z taką intensywnością, jak wymienione przed chwilą. Ilość cytatów i nawiązań może wręcz sugerować przekonanie artysty, że rock progresywny się skończył definitywnie, że poza swoim stylem i przetwarzaniem uświęconych motywów nie da się niczego wymyślić. Jednak album jest wystarczająco świeży w brzmieniu, żeby bronił się jako samodzielne dzieło niemal na równi z największymi dokonaniami tego wykonawcy.

A wracając do nastrojowości – o treści piosenek (czy raczej mocno rozbudowanych utworów) najwięcej wiem z recenzji Krzyśka Kleszcza na jego blogu. Tematyka jest raczej smutna, chwilami tragiczna. Muzyka nie wchodzi w konflikt z tekstami. Może też nie jestem tak zachwycony albumem jak Krzysiek, nie powiedziałbym, że jest to „progresywna uczta dorównująca klasycznym płytom Yes, Pink Floyd, etc”. Ale na pewno blisko. Jedyne, co mógłbym zarzucić po pierwszym słuchaniu, to może „przedobrzenie”. Mam wrażenie, jakby autor chciał zmieścić wszystko co się da na jednej płycie. Nie wiem też co pozostanie z wartości artystycznej, kiedy rozwieje się zachwyt nad tymi wszystkimi nawiązaniami i skojarzeniami. Kiedy nie będzie już tego „pstryk! – ależ to zgrabna zabawa z Pink Floyd!”. To się ogra, osłucha. Co potem? Potem będę mógł napisać być może bardziej obiektywnie. Na razie sycę ucho. Przyjemność jest przeogromna.

 

8 myśli na “Nowe kolce jeżozwierza”

  1. Zdecydowanie to najlepsza solowa płyta Wilsona. I nawet nie razi mnie na niej tak bardzo brzmienie wokalu.

  2. To już nie jest muzyka, to już biznes i produkcja. Wilson stał się tak zręcznym sprzedawcą, że potrafi sprzedać towar, który już raz sprzedał, choćby na poprzedniej solowej płycie, o ostatnich dokonaniach Porcupine nie wspominając. Nie sposób płycie odmówić mistrzostwa wykonania. Trzeba być głuchym jak pień, by nie dostrzec precyzji muzyków, jakich zebrał wokół siebie. Ale.. Jest ogromne ale, bo (oczywiście, piszę tylko o swoim odczuciu) płyta odrzuciła mnie jak, nie przymierzając, truchło jakieś, przypadkowo znalezione w lesie. Ograne patenty, wtórne melodie, przewidywalna konstrucja utworów. Nawet nie trzeba czytać wywiadów z Wilsonem, by zgadnąć bez trudu, co akurat remasterował i się w to zasłuchał. Zdecydowanie nie tego należy się spodziewać po człowieku, który zmienił o 180 stopni postrzeganie rocka progresywnego w latach 90′. Ja wiem, że ciężko stworzyć coś nowego i oryginalnego. Ale, na trampki Eris, na takie sentymentalne wtopy może sobie pozwolić Pendragon albo Arena, ale nie Wilson! Podsumowując: doktor Wilson stworzył piękne dziecko, ale – niestety – pozszywane z nazbyt nieświeżych korpusów. To przeszkadza, bo, począwszy od okładki a na produkcji skończywszy, płyta naprawdę miała zadatki na wybitną. Jak zaśpiewał onegdaj Halama: to niemożliwe, zamawiam ciepły kotlet, a dostaję zimną rybę!
    Pozdrawiam serdecznie!

    1. może coś w tym jest. pisałem zresztą, że najbardziej urzekło mnie efektowne wplatanie znanych wątków, zresztą Wilson zawsze miał do tego skłonność (choćby Voyage 34). zauważyłem, że i innych odbiorców to właśnie „rusza”. po oswojeniu ucha i skatalogowaniu wszystkich efektownych nawiązań i skojarzeń płyta robi na mnie już mniejsze wrażenie. zaczyna mi brakować jakiejś oryginalnej myśli przewodniej, faktycznie przypomina składaka znanych brzmień.

      jest jeszcze inna możliwość – Wilson może wierzyć w to, że skończył się prog-rock w takim rozumieniu jak kiedyś i że obecnie (jak większość sztuk) pozostaje tylko składanie gotowych klocków. być może forsuje świadomie taką tezę.
      również pozdrawiam

      1. Voyage miało sztubacki urok i tam można było to nachalne (delikatnie mówiąc) zapożyczenie wybaczyć, ale Voyage była lata świetlne temu. Tym bardziej byłem zły na Wilsona, bo sądziłem, że tylko on jest w stanie ocalić prog od degrengolady, jaką szerzą teraz Marillion albo Dream Theatre, czy wspomniane Pendragony oraz inne neo pitolenie w poszukiwaniu sensu życia. Niby jest mnóstwo płyt, które oryginalne nie są, ale przynajmniej słychać, że twórca coś czuje, coś go boli albo po prostu ma jaja do kolan, a tu nie czuć tego, że konieczna była ta płyta z innego powodu, niż pochwalenie się nowym sprzętem, czy muzykami, jakich Stefko zebrał w studio. Bo przecież nie pieniądze.
        Fish też nie tworzy oryginalnej muzyki, ale przynajmniej czuje się w tym emocje, jest jakiś nerw i ja wiem, że on śpiewa o czymś, co jest dla niego ważne. A tu? Zresztą, mam tę płytę niemal od dnia premiery, bo przecież jak głupi pobiegłem do sklepu i kupiłem, i nadal mam z nią problem.
        Może masz rację i taki był zamiar Wilsona. Jedno mu się w każdym razie udało: mówi się o nim.

        1. no mówi się. my np. mówimy 😉
          Marillion i Dream Theater to skrajności, to drugie zwłaszcza mnie osłabia. ale np. Rush robią dobrze to co robią, chociaż też niewiele nowych pomysłów.
          czytałem to co napisałeś u siebie o Wilsonie 🙂 tak drastycznie bym tego nie traktował, ale do jakiegoś stopnia odbieram podobnie. natomiast całkiem lubię Transatlantic 🙂
          z takich, co czuję świeżość to np. Gordian Knot mi podszedł.

          1. Moja opinia o Wilsonie jest łagodniejsza teraz, ale po pierwszym przesłuchaniu miałem ochotę wyrzucić się przez okno :] Dziś pewnie nie napisałbym tak ostrych słów, choć dalej jestem mocno klrytyczny. Rush robią dobrze, bo nie kombinują, tylko grają. Ja nie lubię za bardzo zacięcia w progrocku, a przecież była to muzyka z jajem. Teksty King Crimson chociażby, zwłaszcza z ery Wettonowskiej, raczej na poważnie nie były, poza małymi wyjątkami. Rush też świata nie zbawiał, a piosenka o łysieniu towarzyszy mi często, gdy obserwuję zmiany w populacji owłosienia na głowie :] Gdzieś od czasów Słonecznej Żarówki Wilson stał się śmiertelnie poważny, i teraz popada w skrajność, choć Raven… faktycznie jest oddechem muzycznym, choć takim raczej ala respiracja :] Transatlatic – jestem na nie, bo mnie zwyczajnie nudzi, choć uroku nie odmawiam Gordian Knot natomiast jeszcze nie przerabiałem, także zabiorę sie z ochotą i zobaczymy :]

            1. no tak. bo najlepszy prog rock wyrastał na grotesce i ironii, Gabrielowi, Peartowi czy Frippowi bliżej było do Gombrowicza (choć to nie muzyka) niż do Dream Theater. a nie przestawali przez to być wielcy.
              Rush z czasu Caress of Steel niestety nie trawię i nie chodzi o łysienie 🙁 ale starali się, fakt.
              pozdrowionka 🙂
              zauważyłem, że mnie linkujesz o siebie, pozwoliłem sobie odwzajemnić.

              1. Lepiej bym tego nie ujął! Myślę, że przez to właśnie byli wielcy, przez umiejętność spojrzenia na świat w krzywym zwierciadle. Co do wczesnego Rush: muzycznie to była tragedia, ale jaki urok! Tristram Shandy (cytat niedokładny, z pamięci, po kilku piwach): Powaga to sposób ukrycia niedostatków wiedzy (sens zachowany). :]
                Dziękuję za odwzajemnienie, linkuję od jakiegoś czasu, uaktywniłem się od Wilsona, bo wcześniej się zgadzałem z Tobą :]
                Pozdrawiam!

Komentarze zostały wyłączone.