Film jest specyficzny. Jest w nim coś obrzydliwego (antypolskiego i wazeliniarskiego) a jednocześnie coś bardzo dobrego w materii czysto filmowej. Trudno się ogląda. Byłby to znakomity film, gdyby nie odrzucał kilkoma wyjątkowo paskudnymi ideologicznie fragmentami. Można by go więc oglądać jako świadectwo epoki, materiał źródłowy o mentalności, stosunkach politycznych, pracy artystów, reżyserów w PRL. Ale też nie. Nawet nie dlatego, że denerwuje obrzydliwym obrazem AK, ale także dlatego, że chwilami jest to po prostu bardzo dobre kino, które wciąga.
Jako rzecze Herbert – „Kto ma lepszą sztukę, ma lepszy rząd – to jasne”. Kazimierz Kutz nie jest złym reżyserem, a w Znikąd donikąd pokazuje, że chwilami wręcz naprawdę dobrym. Na usługach PZPR taki zawodnik miał niebagatelne znaczenie. Jednak od początku coś nie gra w tej linii – partia – artysta. Bo w filmie z jednej strony AKowcy to (chwilami) banda degeneratów, z drugiej – (chwilami) prawdziwi twardziele, ludzie honoru lub po prostu ludzie, którzy chcą normalnie żyć.
Co więc właściwie Kutz chciał pokazać? Tu docieram do najsłabszej strony filmu. Włazić w d… władzy socjalistycznej reżyser już nie musiał. To nie były czasy rządów Bieruta ani początek kariery, kiedy bez podlizywania niewiele się dało zrobić. „Demitologizować” Armii Krajowej nie było wtedy potrzeby, bo nie było żadnego mitu, oficjalna wersja władzy była znana powszechnie, nieoficjalna – nie wymagała korekty, całą demitologizację załatwiono o dekadę wcześniej. Pokazać AK jako bandę złych ludzi? Nie, obraz jest zbyt niejednoznaczny. Pokazać ich niejednoznacznie? Też nie, wątki oskarżycielskie i propagandowe są zbyt nachalne i nazywając rzecz po imieniu – prostacko prokomunistyczne.
Ma w sobie ten zupełnie chyba niepotrzebny film coś z antywesternu, mianowicie ogólny syf i zło – i choć są tu postacie jednoznacznie pozytywne – są jednocześnie najbardziej płaskie, nudne i jednowymiarowe. Scena rosyjskiej ruletki jest znakomita, pytania czy wątek w Łowcy jeleni jest inspirowany filmem Kutza nie są wcale wydumane. Trochę ratuje całość nie najgorszy rys psychologiczny dowódcy oddziału i muzyka Wojciecha Kilara.
I choć jest, jak wspomniałem, niepotrzebny, jest filmem, bez którego niczego by nie ubyło na świecie, to jednak nie żałuję czasu, który spędziłem na oglądaniu. To kolejny paradoks, z tym filmem po prostu wszystko, ale to – wszystko! – się nie zgadza i nic do niczego nie pasuje.
P.S. W opisie na jednym z portali jest błąd, fabuła nie przebiega w taki sposób, że od dowódcy po kolei odchodzą wszyscy. Więcej nie zdradzam.
Cały film w takiej sobie, ale znośnej jakości: