Warren Haynes jest bez wątpienia wielkim gitarzystą. Już na początku lat 90, kiedy przyjmowano go do Allman Brothers wyróżniał się na tyle, że blady strach padł na niektórych starych członków grupy. Dickey Betts wyraźnie odstawał, pomimo że dwadzieścia lat wcześniej uchodził za świetnego instrumentalistę. Chłopaki dogadali się jednak na tyle, że Haynes nie zdominował grupy, wniósł tyle ile miał do wniesienia, z doskonałym zresztą efektem. Płyta Seven Turns była pierwszą, na której testowałem nowy CD Denon, tłukłem ją do znudzenia i wciąż sprawia mi radość.
Jednak kiedy Allman Brothers produkowali coraz mniej muzyki, Haynes, znacznie młodszy od weteranów z zespołu, szalał i nie miał gdzie się wyszaleć. Zebrawszy dwóch innych muzyków założył Gov’t Mule, z którym nagrywał jak szalony (15 płyt w ciągu 15 lat, dziesiątki coverów, niezliczone koncerty). Jakby tego było mało, Haynes nagrywał z innymi wykonawcami oraz produkował płyty solowe.
Zespoły Haynesa były wielkimi zespołami. Wszyscy członkowie mieli jakiś wpływ na ostateczne brzmienie, a każdy udział wnosił coś pozytywnego. Ocena talentu Haynesa stała się możliwa dopiero, kiedy zaczął być mocniej eksponowany. Stało się to po śmierci Allena Woody’ego, basisty Gov’t Mule. Już płyta Life Before Insanity nie ma tej siły, co poprzednie, ale po niej dołek stał się wręcz jaskrawy. Haynes zdominował „muły” i efekt niestety był podobny jak w Genesis zdominowanym przez Collinsa lub Pink Floyd zdominowanym przez Watersa. Zresztą wszyscy ci trzej muzycy są naprawdę wielcy, ale szczyty zdobywali wspólnie z innymi, oderwanie od peletonu pozwoliło im się wyżyć, ze szkodą dla słuchaczy. Gov’t Mule nagrywa świetne płyty, ale w porównaniu z pierwszymi trzema są po prostu grubo słabsze.
Długo nie potrafiłem przestać uważać Haynesa za geniusza. Wrażenie, jakie robi Dose jest przygniatające, ktoś kto brał udział w tworzeniu takiej płyty musi być genialny i koniec. Dlatego słuchając po raz któryś z kolei solowej płyty Haynesa Tales of Ordinary Madness tworzyłem sobie jakieś konstrukcje myślowe mające go usprawiedliwić – bardzo przeciętny country rock, acz – myślałem sobie – chłop po prostu wyluzował i tyle. To było paręnaście lat temu, do tej płyty po prostu nie wracam, bo przynudza. Po niej były kolejne „takie sobie” Gov’t Mule, na których głos mojego idola powoli tracił swoją szorstką charyzmę, a pomysły coraz częściej były kopiowane z jednej na drugą.
To prawda, niejeden przez całe życie chciałby zagrać choćby jedną taką piosenkę, jak Haynes w najsłabszych momentach. Ale skala, do której mistrz się przystawił jest po prostu inną skalą.
Coś, co nie mieściło mi się w głowie jeszcze piętnaście lat temu, teraz przyszło samo – zabrałem się za solową płytę Haynesa Man in Motion z 2011 roku. Z dystansem i spodziewając się nie za wiele. Wszystko się potwierdza. Wciąż z pewną nieśmiałością, ale i rosnącym przekonaniem stwierdzam, że po pierwsze Warren Haynes nie jest tak wielki, za jakiego go miałem, choć bez wątpienia jest postacią wybitną. Po drugie – chyba nie będzie już tak wspaniałej płyty Gov’t Mule jak trzy pierwsze. I to jest smutne. Bo słuchanie dobrej płyty Gov’t Mule skłania mnie do rozpaczy – że nie jest genialna.
Jaka jest Man in Motion? Ano taka właśnie – poprawnie zagrany hard-blues-country-rock z nieco przydługimi utworami i przynudnymi solówkami. Bez szczególnej energii, silnie zalatujące Claptonem, wygładzone i imitatorskie. Dobre do słuchania w tle. Zagrane bez zarzutu.
Gov’t Mule widziałem na żywo w Gdyni. Grali dobrze, ale niewiele z tego koncertu pamiętam. Niewiele emocji. Pamiętam smutek, że to już nie to i że nie było mnie w sylwestra 1995 w Roseland Ballroom. Wstyd powiedzieć, gdzie wtedy byłem, kiedy oni robili historię, ech…
Haynes to geniusz gitary lirycznej – amerykański Styczyński. Trzeba oddać mu to, co cesarskie. Ja osobiście uwielbiam live’a Dave Matthews Band i ich cover „Cortez the Killer” Younga, z gościnnym udziałem Warrena. Cudo.
jest wielki, też nie mam wątpliwości. jeno marudzę, że przestał dawać tyle radości, co kiedyś.