Czy ja kiedyś mówiłam, że lubię powieści kryminalne (i nie tylko) mocno osadzone w konkretnym czasie i miejscu? Pewnie mówiłam, a nawet pisałam… No to mam. Moda ostatnio taka, że osadzone jest już chyba wszystko. Czasem wystarcza, że książka ma dwa dość schematyczne opisy Bazaru Rożyckiego, żeby była „osadzona na Pradze”. Albo pojawia się Wieniawa i Mała Ziemiańska, czy knajpa u Grubego Joska na Gnojnej, żeby było „osadzone w Dwudziestoleciu”. Trochę to irytujące. Ale trafiłam na książkę, która doprowadziła kwestię osadzania do wymiarów, jak dla mnie, kuriozalnych. I jak nie mam zwyczaju wypowiadania o utworach, których nie przeczytałam w całości, tak zrobię wyjątek i się wypowiem…
Otóż przeczytałam, że niejaki Grzegorz Kalinowski, rodowity warszawiak, popełnił coś, co nazywa się „Śmierć frajerom”. Blurby na okładce napisały znakomitości – a to pan reżyser (którego lubię), a to muzyk (którego cenię), a to pani dziennikarka (do której nic nie mam) – i same zachwyty i „gorąco polecam” i że pochłania” i w ogóle. A, no i że pierwsza ćwierć XX. i Warszawa, przede wszystkim. No więc rzuciłam się, zamówiłam i niecierpliwie czekałam na przesyłkę. Nawet dość szybko przyszła. Spojrzałam – ponad 600 stron, więc pomyślałam, że będzie co czytać – może nawet na 2-3 wieczory wystarczy. I tak czytam… Miesiąc właśnie mija, a ja z coraz większą niechęcia myślę, że wieczór się zbliża, czas na lekturę, a tam czeka na mnie ta cegła… I kombinuję, że to może ja muszę przeczytać kawałek przewodnika, albo encyklopedii, albo zgoła podręcznika jakiegoś. Bo, zaiste, więcej tam akcji czasami niż w „Śmierci frajerom”. Faktem jest – osadzona historycznie jest. O Warszawie jest. Sęk w tym, że naprawdę nie muszę poznawać całej historii kamienicy, do której ma wejść bohater – zwłaszcza, że cholernik wchodzi do różnych i już przy trzeciej nie powiem co mnie trafia. Zamiast wciągającej opowieści z ciekawym tłem dostałam nudny, jak flaki z olejem, wykład historyczno-krajoznawczy o Warszawie, po którym nie do końca wiadomo po co pęta się jakieś chłopię. Nie, przepraszam, wiadomo po co – żeby wchodził do tych wszystkich kamienic, chadzał do szkół, przechodził lub przebiegał przez ulice, o których naczytał się pan autor i bardzo chciał o tym napisać. Z poczucia obowiązku pewnie zmęczę te 150 stron, które mi jeszcze zostały – może przyda się przy spacerach, ale po kolejne tomy raczej nie sięgnę – śmierć frajerom…